Poszedłem na Dębowiec. Klasyczny miejski spacer, klasycznie bielski. W wersji najkrótszej, od pętli „Ósemki” – kwadrans spacerowym krokiem. W wersji dłuższej, od pętli „Jedynki” w Olszówce – godzinka. Chcesz wyskoczyć na górkę, odetchnąć, a nie masz czasu, Dębowiec macha do ciebie.
Padał deszcz, więc pustki. Ten niesamowity, pachnący wyjątkowo w deszczu, parujący las. Można było przetestować nieprzemakalność kurtki. Jacyś rowerzyści zjeżdżający z Szyndzielni, dwie panie, które dopiły gorącą herbatę i poszły. Chciałem sobie poczytać chwilę, posiedzieć, pomyśleć. W środku, bo na zewnątrz leje. Miasto niewidoczne. Przykryte ulewą, w cieniu chmur. W końcu zostałem tylko ja i bardzo młoda osoba za ladą. I muzyka. Amerykański pop. Dość głośno, żebym dobrze słyszał. Żebym nie był w stanie pomyśleć o niczym innym, słuchając wpuszczanych w uszy amerykańsko-popowych tekstów, których autorzy nie tylko, że nie wierzą w to, co piszą, ale byliby ironicznie zdziwieni, gdyby się dowiedzieli, że ktoś mógłby tego oczekiwać. „Nigdy pozwolę ci odejść, bo twoje usta są stworzone dla mnie”, „Zrobiłabym wszystko dla miłości. Jest warta największego cierpienia” itd. itp. Z dominującą perkusją w rytmie cztery czwarte. Sieczka w głowie. Niemożność skupienia. Myśli porozrywane na cztery czwarte. A przecież to dla mnie. Bo tylko ja tu siedzę. A bardzo młoda osoba za barem wydaje się znieczulona na tę muzę. Jak się tego słucha non stop całymi dniami, to chyba przestaje się to słyszeć. Jak muzykę sfer niebieskich.
Próbuję sobie przypomnieć, próbuję zebrać myśli. Jeszcze niedawno przecież tak nie było. Byliśmy bardziej skupieni, a perkusja na cztery czwarte nie łupała mózgu w każdej możliwej przestrzeni: w sklepie, w kawiarni, u fryzjera, u dentysty, w ogródkach na rynku, a więc na całym rynku. Za chwilę zamontują głośniki na ulicach i będą ją puszczać przechodniom. „Nigdy nie pozwolę ci odejść. Jesteś stworzony dla mnie”, łup, łup, łup, łup. Werbel, stopa, werbel, stopa. Gitara elektryczna, pięć popularnych akordów w kółko. Klawisze w szarpanym rytmie, najbanalniejsze akordy do pary, jak rymy częstochowskie.
Oczywiście mógłbym wstać od stolika, podejść do tej biednej, niczemu niewinnej dziewczyny za ladą i poprosić o wyłączenie, przynajmniej na dziesięć minut, dopóki sobie nie pójdę. Ale zrobi się głupio, wyjdę na dziwaka, wariata, nie wiadomo kogo, ja wiem, że ona tak musi, że czułaby się nieswojo i może nawet by się bała, że namawiam ją do czegoś nienormalnego, czego nie wolno jej zrobić. I w ogóle szkoda energii. Lepiej po prostu szybko się stąd zwinąć. Podobnie, jak wcześniej z Koziej Góry, gdzie łup łup łup łup wali, sieka na strzępy mózgi ludzi i zwierząt z wypaśnej budy naprzeciw schroniska.
Kto to wprowadził? Czemu to się tak porobiło, że musi być wszędzie? Kiedyś to mieliśmy tylko w wycieczkowych autobusach plus w pekaesach Bielsko-Biała – Kraków, zdani na gust muzyczny kierowcy, oddani na te godziny jazdy w niewolę łupanym przez niego rytmom. Teraz ta autobusowa zaraza zalała wszystko.
Raz o to spytałem w hipermarkecie. Trafiła się przyjazna pracownica sklepu, pogawędziliśmy. - Owszem – mówiła – po całym dniu rzygam wszelką muzyką. Nie jestem w stanie słuchać już żadnej muzyki w czasie wolnym. Czuję ją fizycznie w gardle. Dławi mnie. Ale wyobraża pan sobie, jak by tu było w ciszy? Te szurania wózków, dźwięki kas, ten pogłos wielkiej hali.
– Wspaniale! – mówię. – Normalne, ludzkie dźwięki. Dlaczego się tego boicie?
– Bo zrobiłoby się pusto. Bo wszyscy zobaczyliby tę wielką pustą przestrzeń – mówi z niepokojem.
Podobne tłumaczenie usłyszałem w kawiarni. W kawiarniach, a nawet w pubach, człowiek ma czasem ochotę z kimś porozmawiać, podyskutować, nie przekrzykując się, nie wytężając słuchu, żeby wydobyć każde słowo zagłuszane obowiązkowym rytmem na cztery czwarte, werblem i stopą, werblem i stopą i słowami amerykańskich piosenek z cyklu „Nie pozwolę ci odejść”. Czasami się nawet prosiło o wyłączenie, ale to zawsze było niemożliwe. Nie wolno i już. Można co najwyżej odrobinę ściszyć. Bo zrobiłoby się pusto i wszyscy słyszeliby rozmowy przy pozostałych stolikach.
Tak się jednakże składa, że ja pamiętam świat, w którym nie było obowiązkowej muzyki w kawiarniach, w herbaciarni, w cukierni. Nie było źle. To mity z tą pustką i podsłuchiwaniem rozmów przy stolikach obok. Po prostu przyszło łup łup i się rozlało po wszystkim. I aktualnie rozlewa się po górach i schroniskach miejskich. Jestem przekonany, że powszechna, postępująca dekoncentracja i nieumiejętność dłuższego skupienia się na niczym również z tym jest związana.
Zdumiewająca jest też ograniczoność tych playlist. Zwracają na to uwagę ludzie przyjeżdżający z miejsc na świecie nie skolonizowanych tak totalnie przez amerykańskie wytwórnie muzyczne.
– Dlaczego u was wszyscy grają tę samą amerykańską playlistę w kółko? – pytają po paru wizytach w kawiarni, sklepie, barze i po wyjściu w najbliższe góry, do schroniska. – Macie jakieś przepisy, które nakładają taki obowiązek? Czy chodzi o umowy z amerykańską wytwórnią? Macie z tego jakiś hajs?
– Nie. My nie lubimy innej muzyki poza tą, której ciągle słuchamy – mówię.
– Może przynajmniej zmieńcie perkusistę. Bo ten zna tylko jeden rytm w paru odmianach.
Czekam, wypatruję jakiegoś lokalu, w którym nic nie gra, w którym nie boją się pustki i ciszy, nie są przerażeni, że nagle ludzie się usłyszą nawzajem. Wierzę, wiem, że zaraza minie, i wróci ten czas. Powróci, jako nowy trend. Silent space. Moda na ciszę.