Chcę wyznać. Staram się wyjść z nałogu oburzania się. To trudne uzależnienie. Ale jeśli pierwszym krokiem do porzucenia nałogu jest uświadomienie sobie, że się w nim tkwi, to ja ten pierwszy krok właśnie robię i tak jak nie wyśmiewa się raczej alkoholika, który ogłasza publicznie, że uświadomił sobie właśnie, w czym tkwi, tak i ja proszę o wyrozumiałość.
Moje winy, piszę to bez ironii, są większe. Jako dziennikarz przyczyniłem się do wypielęgnowania i wzrostu kultury oburzenia, której następnie sam stałem się ofiarą. Oburzałem się na potęgę. Oburzałem się sam, oburzałem się razem z tłumem oburzonych, oburzałem się na oburzający się tłum. Przeglądam fejsa i nieświadomie przecież czekam, co mnie dziś zatrzyma, jaka informacja, jaka reakcją na informację dziś mnie oburzy. To daje takie poczucie słuszności moralnej, intelektualnej, emocjonalnej. Wydaje mi się, że oburzałem się tym bardziej, im mniej czułem się pewny w danym temacie. Oburzenie buduje tę pewność. Szczególnie oburzenie dzielone z całym tłumem oburzonych. To jest jakoś perfidnie przyjemne. Na pewno powoduje wytwarzanie czegoś, jakiegoś hormonu, którego się chce więcej, i więcej, stale, coraz częściej, w coraz większych dawkach.
Pies zdechł, czy zmarł? Zwierzęta zmarłe, czy zwierzęta padłe? Świnia ma ryj, czy twarz? Koń rży, czy pokrzykuje? Stado czy grupa? I w ogóle, czy zwierzęta? Czy samo słowo „zwierzę” nie oburza? Czy mówienie o kimś: „zwierzę”, nie jest dla tego kogoś obraźliwe?
Z drugiej strony przez gardło by mi nie przeszło, że mój Kuba zdechł. Ale że umarł też nie bardzo. Odszedł. Dlaczego? Dlatego, że słowa „zdechł” zaczęto używać w charakterze wyzwiska właśnie dlatego, że uzwierzęcało. Tak samo, jak mówienie o grupie młodych przed szkołą: stado nastolatków. Albo: „Czemu rżysz?” do śmiejącego się człowieka. To samo wszystkie te ryje, głupie świnie, osły, bieganie jak kot z pęcherzem itd. Porównanie do zwierzęcia jest dla nas przeważnie obelgą, dlatego użycie w stosunku do nas słowa, którym określamy zwierzęta, traktujemy jak obelgę. Dlatego słowo „zdechnąć” stało się słowem obraźliwym na tej samej zasadzie, co słowo „ryj”, „świntuszenie”, „osioł”, „robactwo”. Obraża nas, bo stawia nas na równi ze zwierzętami. A zatem, jeżeli naszego psa kochamy tak, że przestajemy o nim myśleć, jak o psie, a tak miałem z Kubą, uraża nas mówienie o nim, jak o zwierzęciu. Zdechnąć może gdzieś tam jakieś coś, ale nie Kuba. On odszedł.
W samym słowie „zdechnąć” nie ma nic obraźliwego. W alternatywnej rzeczywistości, wyjęte z obecnego, nadanego mu kontekstu, mogłoby być ładniejsze, delikatniejsze niż „umrzeć”. Mieści w sobie oddech. Oddanie oddechu. Zdechł, czyli zdał dech.
No i właśnie. Można tak sobie porozważać, porozkminiać różne aspekty, różne za i przeciw i sobie rozsądzić, jak ja, co ja. To jest ciekawe. To mogłaby być fajna, ciekawa dyskusja z perspektywą, że coś się sobie przemyśli, coś czymś będzie skutkowało. Oburzenie ją uniemożliwia. Oburzenie żąda, wymaga, wprowadza absolutny dyktat jednoznacznego, bezwarunkowego opowiedzenia się przeciw. Wszelkie rozważanie, rozsądzanie, przemyśliwanie jest nie tylko niepożądane. Jest znienawidzone. Budzi wstręt i pogardę. Albo jesteś przeciw, albo won! Albo się oburzasz, albo milczysz, albo właśnie dokonujesz samozaorania.
Nic, a nic to nie daje poza klikalnością i wstrzyknięciem w moje żyły kolejnej dawki tej substancji w ciele, która się wydziela podczas oburzania się.
Nie wierzę, i już nie uwierzę, że to ma jakikolwiek, choćby tyci potencjał zmiany świata na lepsze, choć w takie szatki się umiejętnie przebiera. Za trzy dni nikt nie będzie pamiętał, że się tak gorąco opowiedział przeciw słowu „zdychanie” z ukrytym w tle żądaniem spalenia na stosie znienawidzonego profesora. Przecież nie nadążymy z pamiętaniem. Za chwilę jakaś znana ktosia wystąpi w za krótkiej sukience, albo jakiś znany ktoś spowoduje wypadek po pijanemu. Wprawdzie nie ma dnia, żeby nie było wypadków spowodowanych po pijanemu, ale, wiadomo, oburzenie powinno mieć twarz, którą umiemy rozpoznać na zdjęciu. Zresztą wcale nie oburzamy się przecież najbardziej na to, co ktoś zrobił, to nas w sumie dużo mniej obchodzi, ale na to, co ktoś powiedział. Nie tyle, że spowodował wypadek, ale że niezręcznie go skomentował itp. Tak to jest nakręcone, że słowa budzą dużo większe emocje niż czyny.
Ile moich oburzeń z zeszłego miesiąca jestem w stanie wymienić? Szczerze? Musiałbym pogrzebać w wyszukiwarce, bo za cholerę nie pamiętam ani jednego. A jestem pewien, że były przynajmniej dwa na tydzień, co daje osiem miesięcznie, co daje dziewięćdziesiąt sześć do stu oburzeń rocznie. Zakładamy, bo tak się przecież zakłada w tych wszystkich wygłaszanych opiniach i pełnych oburzenia artykułach, że każde oburzenie jest po coś. Po co? Żeby napiętnować zło i uczynić świat trochę lepszym. A zatem w ciągu roku świat wokół mnie powinien być o dziewięćdziesiąt sześć do stu oburzeń lepszy. No, kurczę, coś się powinno zmienić choć trochę na lepsze, jeśli to miałoby mieć jakikolwiek inny sens niż nabijanie klikalności koncernom, co nie? No cokolwiek, no! Proszę mi wierzyć, nie widzę. A jeśli ktoś powie, że dzięki temu oburzeniu, iluś ludzi, choćby garstka, bardziej się zastanowi, zanim powie: „zdechł pies”, dzięki czemu stosunek do psów, a więc w ogóle do zwierząt o maleńki kroczek pójdzie naprzód, znaczy poprawi się, to mu odpowiem, że to się niestety kłóci z moim doświadczeniem. Poza tym tyle samo mniej więcej osób użyje z premedytacją słowa „zdechł” po to, żeby zamanifestować swoje oburzenie na oburzenie. No bo jak to? Dlaczego nie wolno tak mówić? To naturalne, że jak zabraniają, budzi się kontrreakcja. I przez całe trzy dni, do następnego oburzenia, będziemy się tą zdechłością przerzucać.
A może dwa.
Klikalność to jedyne realne, społeczne skutki mojego oburzania się.
I chciałbym powiedzieć koncernom: „Pieprzę waszą klikalność!”, ale to mogłoby kogoś oburzyć, więc stop.