Obudził mnie jakiś nieznany impuls, a mnie się wydawało, że tej nocy wcale nie usnę od nadmiaru wrażeń, jakie przynieść miał następny dzień. Właśnie on nadszedł, a dokładnie zacznie się tuż przed szesnastą. Uff!, czyli za dziesięć godzin. Jak wytrzymać w podnieceniu tyle czasu?
Z Kostią i z Leszkiem znaliśmy się od paru lat. Imienia trzeciego kumpla już nie pamiętam, nie był z naszej klasy. Jego nazwisko przełożone z niemieckiego brzmiałoby: Mały Człowiek. Tak, przynajmniej ja, nazywałem go w myślach, choć, prawdę mówiąc, wcale małym nie był.
Wyraźnie widzę twarz Kostii, w lekko zawadiackiej minie, z zadartym „bokserskim” nosem pozbawionym chrząstki. Sam wielokrotnie demonstrował nam rozcieranie nosa dłonią, czego żaden z nas nie potrafił zrobić z własnym nosem. Tę zawadiackość podkreślał kaszkiet, nałożony z wdziękiem, na bakier. Po maturze zamierzał dostać się do dęblińskiej Szkoły Orląt, i chyba już miał z nią kontakt. Razem z Leszkiem pasjonowali się konstruowaniem modeli latających. Wielokrotnie z nimi uczestniczyłem w walkach powietrznych Hurricane z Messerschmittami na uwięzi, na boisku hali sportowej, obok dzisiejszej Książnicy Beskidzkiej, w rejonie zbiegu ulic Grunwaldzkiej ze Słowackiego.
Leszek poza tym, dużo czytał i czas nauki w liceum, musiał jeszcze dzielić z nową pasją, jaką stało się kolarstwo, a więc uczestnictwo w treningach bielskiego Startu. Nasze drogi się rozeszły, gdy przerwałem naukę w Koperniku, na rzecz „gry na gitarze” w Allenie (patrz Oczy Lemura).
Właśnie, gdy pewnego słotnego dnia miałem gitarową sesję na wagonie, kątem oka dostrzegłem na przedniej burcie wagonu jakiś przedmiot. Przy kolejnym rzucie łopatą, odchylony w tył, zauważyłem, że tym przedmiotem jest czyjaś głowa, oparta brodą na podłożonych dłoniach i obserwująca pracujących robotników. Przez głowę przeleciała myśl, że to kumpel Hanysa lub Samerlika czeka na załadowanie wywrotki, by w przerwie pójść razem do Madzinej, na piwo. Naszym obserwatorem okazał się Leszek. To co zobaczył, zrobiło na nim niesamowite wrażenie. Żadne tam mentorskie biadolenia w stylu: ”jak się nie będziesz uczył, to pójdziesz do łopaty” nie dały takiego efektu, jak widok niedawnego kolegi z liceum, harującego łopatą na wagonie z węglem. Zawsze unikałem pokazywania się światu w tej nowej sekwencji. Gdy na wapienicki dworzec wjeżdżał pociąg z Bielska-Białej do Cieszyna, mnie akurat w tym momencie rozwiązał się but.
Tym razem zeskoczyłem z wagonu i przysiedliśmy na peronowej ławce, w czwórkę, bo z Leszkiem byli jeszcze Kostia i Mały Człowiek. Sprawa z którą przybyli do mnie, była niezwykła. Co ja piszę, niezwykła? Sensacyjna, to mało, ekstra sensacyjna! Po chwili wahania, który z nich ma zacząć, Kostia chrząknął, obejrzał się po pustym peronie i ściszonym głosem oznajmił;
– To, co teraz usłyszysz, nie możesz nikomu zdradzić, bo oprócz nas trzech, od tej chwili teraz i ty będziesz znał nasz sekret. Nikt poza nami go nie zna.
W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że oto znowu chłopakom fantazja strzeliła jakimś kolejnym egzotycznym pomysłem, a jako pokrewny fantasta, gotów byłem na każdą nową wariacka przygodę. Mój spontaniczny akces stonował Leszek:
– Staszek słuchaj, to co powiedział Kostia, to nie żart. Mówimy poważnie, bo sprawa jest poważna. I pamiętaj: nawet, gdy się nie zgodzisz, od tej pory obowiązuje cię tajemnica. I bez dalszych, zbędnych słów, Leszek wypalił – Zdobyliśmy broń. Prawdziwą broń palną, kilka sztuk i amunicję. Szukamy miejsca na jej ukrycie. Pomyśleliśmy o tobie, pomożesz nam?
Pytasz, czy mnie zatkało? Oczywiście, że zatkało, ale nie odrzuciło, co dla wielu byłoby reakcją naturalną. Bardziej byłem zachwycony, niż ciekaw okoliczności zdobycia i przeznaczenia tego arsenału. Pytania pozostawiłem na później, bo wiedziałem, że ukrycie tego wszystkiego jest priorytetem.
– Saro muto, come un pesca – wyrwało mi się spontanicznie.
– To jakaś włoska wiązanka? - zaciekawił się Kostek.
– Po włosku powiedziałem, że będę milczał, jak ryba.
– Znasz włoski?
– Tylko to zdanie.
– I o to chodzi. (Było to nawiązanie do ulubionego „francuskiego” popisu Kostii).
Znam moje góry dobrze, ale od Wielkiej Polany na zachodzie, po Palenicę na wschodzie, znam bardzo dobrze. Wielokrotnie penetrowałem rozwalone bunkry powojennych partyzantów, pod Przykrą, na Trzecim Kopcu, na Stołowie i na Ostrym, ale nie te miejsca miałem na uwadze słysząc pytanie kolegów o pomoc w znalezieniu ukrycia.
Późną jesienią odwiedziłem uroczysko nieczynnego jaworzańskiego kamieniołomu i nagle zachciało mi się wdrapać po ścianie, wprost na górną krawędź, gęsto porośniętą świerczyną. Zachęcały do tego wystające ze ścian fragmenty skał, ułatwiające wspinaczkę, oraz niezbyt duża wysokość czoła kamieniołomu. Wisząc już kilka metrów nad majdanem musiałem oprzeć nogę na wystającym głazie. Wstrzymałem się, gdy zauważyłem jego obluzowanie w matecznym murze. Kamień o kształcie zbliżonym do kwadratu, o boku około pół metra, tkwił w otworze z o wiele większą ościeżą, Na ile mogłem, głaz przepchnąłem o kilkanaście centymetrów i zajrzałem w szczelinę. Była czarna, mimo wpadającego do środka światła dziennego. Musiała być zatem głębsza, niż zatykający otwór głaz. Postanowiłem wrócić tu z latarką. To było jesienią, teraz jest wiosna, a ja do tej pory tam nie wróciłem.
Właśnie w trakcie narady na wapienickim peronie, olśniło mnie odkrycie najlepszej w świecie kryjówki, do której nawet najsprawniejszy myśliwski pies, ani żaden człowiek, nie dotrze.
Zanim Olek wrócił z wywrotką, my już podjęliśmy decyzję. W sobotę chłopaki przyjadą autobusem 54, na końcowy przystanek Pod Goruszką, o godzinie 15:50. Trzech facetów z kontrabasem i wiolonczelą, najwyżej zwróci na siebie uwagę, jako orkiestra zamówiona na czyjeś wesele w Jaworzu Górnym. Będę na nich czekał z marynarskim workiem, do którego na Goruszce przełożymy z futerałów kilka sztuk, dla ulżenia „muzykantom”. Ten dzień właśnie nadszedł, za godzinę idę na autobus.
O 15:50 chłopaków nie było. Także nie przywiózł ich autobus przed siedemnastą, ani przed osiemnastą. Coś musiało im nie wyjść. Zdarza się, że wystarczy, by uchwyt futerału nie wytrzymał ciężaru, co mogło uniemożliwić transport. Chłopcy wiedzą, gdzie mnie można znaleźć, to i znajdą. Ale nie dali znać, ani następnego dnia, ani następnych dni, ani następnych tygodni.
Jakoś po miesiącu gruchnęła wieść o aresztowaniu kilku licealistów, podejrzanych o zabranie z magazynu Przysposobienia Wojskowego w Liceum im. Kopernika w Bielsku-Białej kilka sztuk broni z amunicją.
Możesz sobie wyobrazić, co się wtedy ze mną działo? Przecież o sprawie, według Leszka, wiedziało tylko czterech ludzi, z czego trzech już siedzi w więzieniu. To oznacza, że lada chwila zgłoszą się po tego czwartego. Od tej wizji, straszniejszy był dla mnie domysł, że chłopaki mogą mnie posądzać o zdradę. I żyj tu z takim obciążeniem. Świat ponownie, tym razem z innej przyczyny, zaczął walić mi się na głowę. Kulminacją nieustającego stresu, był proces i wyrok, po 6 lat pozbawienia wolności dla każdego. Trudno się z tym żyło.
Po powrocie z wojska podjąłem przerwaną przed laty naukę w liceum. Nasza klasa znajdowała się na parterze, na samym początku korytarza. Na kolejną lekcję nauczycielka się spóźniała, ale gdy w końcu „Warwara” weszła do klasy, jeszcze w drzwiach zwróciła się do mnie, żebym wyszedł, bo mam gościa. Gdy tylko znalazłem się na korytarzu, Kostia z Leszkiem capnęli mnie z obu stron pod ramiona, unieśli nad posadzkę i zbiegli ze mną na piwniczny poziom. Przecież nie wrzeszczałem, ale w duchu stęknąłem;
– No servus! Jeszcze tylko Hitchcocka zabrakło.
A oni postawili mnie na nogi i rzucili się na mnie z … uściskami. Opowiadali, że w chwili zabierania broni ze stojącej otworem szkolnej zbrojowni, widział ich z drugiego końca korytarza „Krzywy”. Tak nazywany był przez uczniów nauczyciel PW, z racji nierówno ustawionych ramion, na skutek wojennego noszenia broni. Zatrzymano ich tego samego dnia, gdy wracali z naszego spotkania na wapienickim peronie. Do klasy wróciłem pod koniec lekcji.
Po tej piwnicznej rozmowie, w 1968 roku, Leszek i Kostia zniknęli z mojego widnokręgu. Nazwisko Kostii pojawiło się w publicznym obrocie ponownie, na początku roku 1980. Prawdopodobnie za sprawą brata Patrycjusza, ale samego Kostii w tym kręgu nie dostrzegłem. Podobnie zniknął mi Leszek, i nie mam kogo spytać, jak potoczyły się dalsze losy pełnych fantazji młodych ludzi, którym złakniona jakichkolwiek sukcesów bielska holzmanowska władza wyrwała z życiorysu 24% życia.