W bielskich lokalach kwitnie nielegalny hazard. Przynajmniej tak mówiono w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, o czym w alarmistycznym tonie donosiła „Gazeta Beskidzka”, ukazująca się w nietypowym, trzytygodniowym rytmie pod redakcją Józefa Miodońskiego.
W numerze datowanym na 31 stycznia 1937 pisano o tym, powołując się na przypadek niejakiego I.J., z zawodu lichwiarza, udającego handlarza drewnem i właściciela tartaku. Miał on w tutejszych knajpach „wabić do gry” tzw. naiwnych – i oczywiście ogrywać ich do suchej nitki. Ofiarą hazardzistów padali ponoć przeważnie urzędnicy państwowi i prywatni, którzy nieraz przegrywali miesięczne pensje. „Zdarzały się już wypadki, że urzędnik, którego ograno, sięgał po cudze mienie, a kiedy nie widział żadnego wyjścia, popełniał samobójstwo. Według „Gazety Beskidzkiej” najbardziej rozpowszechniona była nad Białką gra w nasze-wasze. Zwolennicy kart może uśmiechną się z politowaniem, ale nie znam zasad tej gry. W pewnym słowniku udało się wyszperać, że była to „oszukańcza gra w karty z podkładaniem odpowiednich kart”. No i co dalej? Za mało tu szczegółów, by do partyjki zasiąść i przepuścić pobory, cytuję więc te słowa bez obawy, że przyczynię się do ponownego rozpowszechnienia tej formy hazardu.
Nie wiedząc, jak grano w nasze-wasze, mogę sobie pozwolić na połączenie tej nazwy z rozgrywką polityczną, jakiej jesteśmy świadkami wokół tzw. mediów publicznych.
Kiedyś, jeszcze przed 1989 rokiem, odbywała się wokół państwowych środków przekazu subtelna gra słowna. Komuniści lubili nazywać je „środkami masowego przekazu”, używali też metafory „pasa transmisyjnego” (między rządzącą partią i społeczeństwem), czemu środowiska opozycyjne przeciwstawiały pojęcie „środków masowego komunikowania (się)”. Łaciński czasownik „communicare” oznacza: uczynić wspólnym, połączyć, udzielić komuś wiadomości, naradzać się; rzeczownik „communio” oznacza połączenie, wspólnotę. Przekaz jest jednostronny, komunikowanie jest wielostronne. Wyobrażenie mediów publicznych jako narzędzia porozumiewania się wspólnoty obywateli – narzędzia, które społeczeństwo sobie funduje, by wiedzieć, co się dzieje, by jako wspólnota obywateli mogło świadomie podejmować demokratyczne decyzje – leżało u podstaw regulacji rynku medialnego w wolnej Polsce. W praktyce było różnie, właściwie zawsze media publiczne miały przechył w stronę prorządową.
Przez lata lubiłem oglądać programy informacyjne telewizji państwowej w okresach powyborczych, kiedy dziennikarze błyskawicznie przypominali sobie dziennikarski elementarz i okazywało się, że dobrze wiedzą, co to jest obiektywizm, weryfikowanie faktów, przedstawianie spraw z różnych punktów widzenia, oddzielanie informacji od komentarza i takie tam. Trwało to na ogół kilka miesięcy, po których następował znowu prorządowy przechył.
Z przechyłami skończyło się za poprzedniej władzy, która postanowiła zdecydowanie zadbać o spójność przekazu. Tak jak jej politycy w każdej sprawie powtarzali przesyłane SMS-ami „przekazy dnia” ustalane w partyjnej centrali, tak publiczne media miały powtarzać ustalone „przekazy”. Z cyniczną bezpośredniością ujął to kiedyś Jacek Kurski w formule „ciemny lud to kupi”, bardziej wyrafinowaną formułę wypracował prof. Andrzej Zybertowicz, mówiąc o MaBeNie – Maszynie Bezpieczeństwa Narracyjnego. Odtąd nie było już żadnych przechyłów, tylko zdecydowany kurs. Na dno. Odbiorca nie był już partnerem, uczestnikiem komunikowania się, któremu przedstawia się punkty widzenia, by wyrobił sobie własną opinię – był taktowany jako materiał do obróbki. Dlatego tzw. paski, w telewizjach informacyjnych służące jedynie podkreślaniu tego, co najważniejsze w obrazku zmieniono w narzędzie komentowania tego, co w obrazku. Jeśli polityk opozycji mówił „w obrazku”, że coś jest białe, podawano na paskach do wierzenia: „Kłamie, że jest białe” – zamiast napisać „Opozycja mówi, że jest białe”, a w następnym materiale przedstawić pogląd rządu i dać pasek „Rząd mówi, że jest czarne”. Środki komunikowania przerobiono więc na środki przekazu. Media nasze – publiczne – stały się jednoznacznie „nasze” – partyjne. Dlatego zaczęliśmy mówić „media rządowe” – zamiast „media publiczne”.
Kiedy starym zwyczajem po wyborach zacząłem zaglądać na ich programy, nie dało się zauważyć dawnego przypominania sobie o obiektywizmie. Propagandyści byli nadal wierni linii do niedawna rządzącej partii. Tym razem nie w imię bezpieczeństwa narracyjnego, ale jakoby w obronie wolności słowa (którą jeszcze kilka tygodni wcześniej mieli za nic). Może podkładanie kart w grze nasze-wasze polegało właśnie na tym?
Nowy rząd podjął próbę radykalnej zmiany tej sytuacji. Doradca prezydenta, wynalazca MaBeNy, powinien przyklasnąć tej strategii, ale jak dotąd wyniośle milczy. Może nie chce przyznać, że jego patriotyczna maszyna miała służyć tylko jednemu rządowi? Tymczasem władze deklarują, że celem ich działań jest przywrócenie mediom publicznym ich właściwej funkcji. Oby. Jeśli zrobią z nich MaBeNę 2.0, będzie to kompromitacja porównywalna z rozegraniem przez urzędnika partyjki nasze-wasze z panem I.J. w przedwojennej bielskiej knajpie. Nic tylko palnąć sobie w łeb.