Przyzwoitość nie ma szyldu partyjnego, płci, orientacji seksualnej, statusu majątkowego, wyznawanej religii, czy koloru skóry. Jest tylko i wyłącznie przypisana do konkretnego człowieka i tego, jak ten człowiek pisze swoją historię.
W dzisiejszych czasach różni sprzedawcy „ściemy” próbują nas stygmatyzować i uzurpować sobie prawo do decydowania, kto na miano przyzwoitego zasługuje, a kto nie.
„Jeśli nie wiesz, jak należy się w jakiejś sytuacji zachować, na wszelki wypadek zachowuj się przyzwoicie”- pisał Antoni Słonimski, a Władysław Bartoszewski mawiał, że „przyzwoitość – to towar deficytowy nie tylko w świecie polityki, ale również na poziomie zwykłych relacji międzyludzkich”.
Im jestem starszy, tym więcej tego deficytu dostrzegam. A może po prostu tylko rzeczywistość się zmienia szybciej, niż ogarniam i może po prostu jej nie rozumiem albo nie dostrzegłem, że paradygmaty dzisiejszego świata kompletnie nie przystają do tych moich XX- wiecznych. To, co dzieje się w naszym życiu publicznym, jest tak bardzo nieprzyzwoite, że trzeba się mocno natrudzić, by nie dać się ponieść temu szaleństwu i mimo wszystko stać po jasnej stronie.
Przyzwoitych ludzi spotkałem wielu. Niektóre osoby mocno utkwiły mi w pamięci.
Był rok 1982, kilka tygodni do mojej matury. Od prawie roku dość regularnie funkcjonariusze niezbyt dobrze wspominanej przeze mnie służby bezpieczeństwa dawali mi znać o sobie w mniej lub bardziej nieprzyjemny sposób. Miałem szczęście być uczniem LO im. Mikołaja Kopernika, którego dyrektorem w tamtym czasie był Paweł Myrda. Pewnego dnia, kilkanaście dni przed maturą, dyrektor poprosił mnie do siebie. Odbyliśmy krótką i rzeczową z rozmowę, którą pamiętam do dzisiaj. Dyrektor zapewnił mnie, że mam się nie przejmować i że on mi gwarantuje, że zostanę na maturze uczciwie oceniony. Tylko tyle i aż tyle. O ile dobrze pamiętam, Paweł Myrda był członkiem PZPR i to nie zwykłym szeregowym, a mimo to zachował się wobec mnie lepiej, niż później niektórzy moi „przyjaciele” którzy skrupułów nie mieli, kiedy składali uprzejme donosy.
Inna historia, która do dzisiaj siedzi mi w głowie, miała miejsce kilka lat później. Było Boże Narodzenie, które my studenci, mieszkający wówczas w akademikach w Katowicach Ligocie, postanowiliśmy odpowiednio uczcić. Ponieważ uczestniczyłem w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego u Franciszkanów, zaprosiłem naszego duszpasterza na kolędę do akademika. Nic szczególnego, wydawałoby się. Zrobiła się z tego straszna afera i dochodzenie, kto za tym stoi. Któregoś dnia pani pracująca na portierni szepnęła mi na ucho konspiracyjnym głosem: niech się pan nie martwi, nic im nie powiedziałam, zabrali mi przez to premię, ale to nieważne. Premię pani z portierni uzbieraliśmy. Ale w mojej pamięci pozostanie jako przyzwoita, dzielna kobieta.
Takich historii mógłbym opowiadać na pęczki. Takiej przyzwoitości, odwagi, wierności temu, w co wierzymy i co niesiemy na sztandarach, mi brakuje. Przyzwoitość nie ma twarzy konformisty, nie gustuje w fałszywych klakierach, nie karmi się poklepywaniem po plecach, kiedy nikt nie widzi. Przyzwoici nie kalkulują co się opłaca, ile stracą, komu się narażą, stając obok nas lub opowiadając się po naszej stronie.
Obserwując nasze życie publiczne, patrząc na zachowania ludzi, brak reakcji w sytuacjach oczywistych, ogrania mnie smutek i zwątpienie, a w głowie rodzi się pytanie – gdzie się podziała pani z akademika, która miała odwagę?