W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Autostop ‘62

Autostop ‘62

Dla młodszych czytelników, tytuł felietonu może kojarzyć się z jakimś archaicznym detalem, z asortymentu samochodowych części zamiennych, ale nie dla uczestników legendarnej, młodzieżowej imprezy lat 60. ubiegłego wieku. 

Aplauz młodego pokolenia Polaków dla nowej formuły absolutnej wolności połączył się z brawurowym wtargnięciem na krajowe estrady bigbitu. Deptaki kurortów, plaże, place wielkich miast, bulwary i parki zaroiły się od pstrokato odzianej młodzieży, a wszystko przy akompaniamencie rocka, twista i madisona, granych na pobliskich estradach, tancbudach i nocnych lokalach.

W kraju marnych dróg, zapchanych pociągów, braku hoteli i noclegowisk, raczkującej motoryzacji, ktoś (bodaj w „Na Przełaj”) rzucił niewinne hasło: ”Poznaj swój kraj autostopem”. I się zaczęło. PTTK wydrukowało dla każdego stopowicza książeczkę z milicyjnym lizakiem wraz z plikiem banderoli z nadrukiem kilometrów dla kierowców, którzy po sezonie biorą udział w losowaniu nagród rzeczowych. A, przypominam, w owym czasie po szosach jeździły niemal wyłącznie samochody ciężarowe. Zresztą, młodzieżowy szpan, fason i honor nie dopuszczał nawet myśli, o jeździe osobówką. Jeździło się więc na balkonie, czyli starem 20 na pace, lublinem pod plandeką, ewentualnie w szoferce pickupa (syrenką z oponą na dachu), nyską lub innym żukiem. Spało się byle gdzie, jadło byle co, jechało byle dalej. Prasa rozpisywała się o wyczynach, jakby nie rozumiała sensu tego masowego exodusu oszalałego ze swobody pokolenia.

Na polskie drogi wyległo jednocześnie sześć i pół miliona Polek i Polaków, w przedziale wiekowym szesnaście – dwadzieścia sześć lat, odzianych po swojemu, z twórczą fantazją, ale zawsze z marynarskim workiem, fryzurą w chryzantemkę (a’la Zbyszek Cybulski), najczęściej z gitarą, ale i bez niej. A drugie sześć i pół miliona (bo, jak śpiewał Gąssowski, było nas siedemnaście milionów, od morza do Tatr) jeszcze siedziało w domu, lub w pobliżu miejscowych knajp i drapiąc się po głowie, szukało odpowiedzi na proste pytania: skąd wziąć książeczkę?, jak to się zatrzymuje nią auto? gdzie będziesz spał? jadł? I nie ma kogo spytać, bo wszyscy niby o tym wiedzą, ale tylko „niby”.

Wapienicki Alen, sierpień 62. Jurek Dawid wręcza mi kartę urlopową i pyta:

– Chcesz całe dwa tygodnie, czy dziesięć dni?

Nawet nie zauważyłem, jak minął mi pierwszy rok w pracy i teraz stanąłem przed zupełnie nowym wyzwaniem: jak się spędza urlop? Pierwszego dnia czułem się kompletnie zagubiony. Co począć z taką masą wolnego czasu? Koledzy jeszcze w robocie, a ze szkolnymi - drogi się rozeszły. Dopiero pod wieczór zbiera się komplet kumpli, na codzienną posiadę, na ławce w pobliżu knajpy „Pod Goruszką”, na pogadanie o różnych sprawach i pogapienie się na wysiadających z autobusu.

Obok nas zatrzymał się jakiś kolonijny samochód, z którego zeskoczył obcy chłopak z marynarskim workiem na barku. Podszedł ku ławce i spytał o drogę do Żor, bo jest na autostopie i kierowca poradził mu, by się nas zapytał. W miliardowej części sekundy zbudowałem plan urlopu, gdy przez dwie doby niczego nie potrafiłem wydumać. Mówię mu:

– Jestem Staszek. Gdzie będziesz się nocą pałętał po Żorach? Mam w domu wolne wyro, Jutro rano pojedziemy.

Mama pracowała na noce, więc zostawiłem jej kartę: „Jestem na autostopie. Wracam za dziesięć dni”. Pytam Zbyszka;

– Wziąć gitarę?

– Sie pytasz – odpowiedział rzeczowo, więc zabrałem gitarę, do worka wrzuciłem ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów i pastę oraz koc.

Pierwszego dnia dotarliśmy do Wrocławia, dokładnie na przedmieścia. Zbyszek był z Bolesławca i wiedział, że w centrach miast są hotele dla ludzi, ale nie dla stopowiczów. Ledwie zeskoczyliśmy z lublina, on stanął w miejscu i chwilę rozglądał się po okolicy, po czym wskazał na jedno z domostw: tam idziemy! Na podwórzu, pod gankiem siedział gospodarz, niczym prawosławny patriarcha, z długą siwą brodą, bosonogi, w haftowanej czerwoną nitką koszuli, bez kołnierzyka.

– Szukamy noclegu, w stodole – zagaił krótko Zbyszek – zapałek nie mamy, bo nie palimy. (Zbyszek zawsze wypatrywał domu z wielką stodołą).

– Ta, możecie i spać - odparł gospodarz – ale musicie mi coś zagrać.

Więc zagraliśmy, najpierw poszła „My, pierwsza brygada”, „Biją, biją na Podolu”, „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani”. Przecież nie będziemy kresowemu żubrowi śpiewać: ”Stare baby powiadały, że chachary wyzdychały”. Pan Achramowicz się rozczulił i krzyknął w sień:

– Andzia! Gości mamy! Zrób kolację.

Z domu wysypała się gromada domowników, a spontaniczny koncert trwał, z kolacyjną przerwą, do późnej nocy, przy zupełnie innym repertuarze, a zwrotkę o babach i grabiach pan Achramowicz śpiewał razem z nami.

Po śniadaniu, cała rodzina Achramowiczów, życzyła nam przy bramie szczęśliwej podróży. No tak, ale teraz dokąd?

– Gdzie jedziemy? - spytał Zbyszek, na co ja niepewnie:

– Ala z rodzicami pojechała do Międzyzdrojów. To koło Szczecina.

– A więc, nam jechać na Poznań trzeba – ustalił Zbyszek, którego dom był o rzut beretem od nas.

Pierwszy kierowca powiedział nam, że do Poznania nie jedzie, ale do Kalisza może nas podrzucić.

– A ostrzegano nas: „ostrożnie mijaj Kalisz” – roześmiał się Zbyszek i z rozmachem wrzuciliśmy nasze marynarskie worki na balkon.

Dotarcie do Poznania zajęło nam cały dzień i na północnych rogatkach miasta zaczęliśmy się rozglądać za miejscem noclegu. Nic nam nie odpowiadało, żadnej wioski w pobliżu, dlatego by nas lepiej było widać, zatrzymywaliśmy nieliczne samochody stojąc w świetle ulicznej latarni. Tak nam poradził mały wojak, biegnący gdzieś za swoimi sprawami. Gdy wracał po kwadransie i zobaczył nas tkwiących w tym samym miejscu, zaproponował:

– Dziś już nikt na noc nie wybiera się do Szczecina. Rano będzie tu tłok. Teraz chodźcie ze mną. Przenocujecie na forcie, a rankiem tu wrócicie.

Pomieszczenia jakieś piwniczne, stropy w łukach, gorąco. Zrzuciliśmy koszule  i nawet nie wiem, kiedy usnęliśmy. Budzi nas jakiś straszny hałas, wrzaski, dzwonki i walenie w blachy bramy. Wpada wojak i wrzeszczy, brać manatki i spieprzać do lochu! Piorunem, bo nalot patrolu! 

Do lochu weszliśmy tylko na parę kroków, bo na więcej nie pozwalały ciemności i po ciemku nakładaliśmy na siebie koszule. Do otworu wejściowego podeszło kilku wojaków z odbezpieczonymi peemami, rzucili na nas snop światła i wrzasnęli:

–  Wyłazić z rękami w górze!

Posłusznie wynurzyliśmy się z mroku. Zobaczyli gitarę, jakby złagodnieli i tylko jeden z nich zapytał o dziewczyny. O to wam szło? -pomyślałem i z ulgą odetchnąłem oraz grzecznie pytającego, powitałem:

–  Dobry wieczór, panie generale!

–  Dam ci, k… generała, że zaraz De Gaulle’a zobaczysz. – krzyknął, ale już bez cienia złości.

W koszarach jeszcze nie było capstrzyku, wojaki w oknach wyglądają, jakich to szpiegów patrol z fortu przywiózł. Z piętra ktoś rzucił pytanie;

– Skąd jesteście?

– Z Bielska-Białej, z Bolesławca.

– Hej! Ja z Kóz, ze Złotoryii, z Legnicy, z Żywca, WKR Pszczyna – posypały się z okien odpowiedzi.

– Dlaczego jeszcze nie gracie?

– A wolno?

– Trzeba, to rozkaz! – a wiedzieliśmy, że rozkaz nie gazeta, to zagraliśmy, dla dwóch kompanii chłopaków z całej Polski. Rankiem, po śniadaniu na żołnierskiej stołówce ruszyliśmy na szczeciński szlak.

 

Ten schemat już znałem; kierowcę poprosiliśmy, by zatrzymał się w Dąbiu, przed Szczecinem. Zbyszek wypatrzył jakąś kobiecinę grzebiącą na działce i wprost spytał, o nocleg.

– A no chodźcie, u nas dwa wyrka, to się pomieścimy.

Pomysł spodobał się też gospodarzowi i z ochotą zabrał się za obieranie ziemniaków. W ciasnej izdebce, na stole postawiono przed nami dwie miski żuru, a pomiędzy nasze miski, michę ziemniaków. Ledwie zaczęliśmy jeść, coś mnie rozśmieszyło i lekko parsknąłem, tłumiąc prawdziwy wybuch śmiechu. Zbyszek podchwycił nutę i też zaczął się mocować z napadem śmiechu, po czym wstał i przeniósł swoja miskę i michę ziemniaków na inny stolik, ze słowami:

– Z nim się nie da jeść, bo w śmiechu całą zupę na mnie wypryska – a wyrozumiała gospodyni postawiła przede mną inna miskę dymiących ziemniaków. Nigdy w życiu, od tamtej pory nie zjadłem bardziej smacznego i sytego obiadu.

W izdebce stały dwa łóżka, jedno za drugim, nie, jak w małżeństwach, jedno obok drugiego. Wtedy zrozumieliśmy ochotę gospodarza, do niespodziewanej odmiany losu. Byliśmy jednak setnie zmordowani całodzienną jazdą i ja usnąłem, zanim głowa opadła na poduszkę. Czuje lekkie szturchanie, Zbyszek szepce w ucho:

– Posłuchaj! – więc nasłuchuję i dochodzi mnie jej głos;

– Józiek, daj spokój – odpowiada jej głęboki pomruk – coś to ubrała?

Starszy pan nie odpuszczał, bo po jakimś czasie, ponownie jej głos prosi;

– Józiek, co cię napadło, daj spokój!

Trzeciego wezwania do uspokojenia, nie było, za to ciszę nocną rozerwał ostry chlast i dopiero po nim nastała błoga cisza, aż do świtu.

 

Każda nowa miejscowość, każdy postój czy nocleg to co najmniej jedna przygoda, która niebezpiecznie rozwlokłaby opowiadanie. Wspomnę jedynie miłe spotkanie z Maszą i Tamarą, córkami oficerów radzieckiego garnizonu ze Świnoujścia. My pytamy grzecznie, czy znają polskich wykonawców bigbitu, a one:

– Kanieszna, my znajem Edtytu Piechu i Galinę Kunickaja. My do nich patriotycznie;

– Bo wyście nam zabrali Wilno i Lwów! - a one;

– Wy nie iznajetie istorii.

            

W drodze na Gdańsk kierowca wysadził nas w okolicy Rewala. Rozglądamy się za drogowskazami, gdy podchodzi do nas facet z pytaniem:

– Chłopaki, jest robota za 50 zł na łebka, przy rozładunku wagonu z nawozem sztucznym, dla PGR-u Łukęcin.

– Za sto zł na łebka, zabieramy się od razu.

– A jak zdążymy przed drugą, to za sto pięćdziesiąt – doprecyzował Zbyszek – bo po drugiej kolej zacznie naliczać postojowe.

- Ugadane! – kierownik zakończył negocjacje i pojechaliśmy do Łukęcina, by tam zostawić nasze rzeczy. Po drodze przyplątał się do nas jakiś Stefek z Bałut, ale gdzieś się ulotnił, bo w pobliżu był obóz harcerek z Łodzi.

 

Po rozładunku wracamy do Łukęcina, a tam czeka na nas milicja.

– O co chodzi?

– Okradliście obóz dziewczęcy.

– My? Niby kiedy?

Między milicjantami stoi Stefek. Wymieniliśmy ze Zbyszkiem spojrzenia; wszystko jasne! Milicjant wziął do ręki mój worek i spytał;

– Czyj jest ten?

– Mój.

– Pokaż zawartość.

Wziąłem worek, odwróciłem do góry nogami i na podłogę wypadł koc, pasta i szczoteczka do zębów, na końcu mydło i różowe majteczki, jakaś bluzka, czy koszulka.

Roztrąciłem milicjantów z okrzykiem: to twoja sprawka, skurwielu! - chcąc dopaść Stefka.

– Ja tylko dla draki! –  jęknął, gdy już go miałem dosięgnąć.

– Spokojnie panowie. Znamy sprawcę, chcieliśmy tylko potwierdzenia, czy to było za waszą wiedzą.

Jeszcze dyszę na wspomnienie tej sceny, za to w naszym repertuarze przybyła nowa zwrotka w przeboju Antkowiaka;

    W Arizonie, hej, w Arizonie,

    W Barcelonie, hej, w Barcelonie.

    W Argentynie, hej w Argentynie,

    W Łukęcinie, hej, w Łukęcinie,

    Wszędzie słychać dziś rock, rock, rock and roll!

 

W drodze na Gdańsk grupa nam się rozrosła do kilkunastu osób obojga płci. Wieśki, Grześki i Adasie, Lilki, Tiny, Anki, Hanki, ale Wiśki i Michalinki, każdy i każda coś wniósł sobą do tej gromady szczęśliwych ludzi. Do grupy dołączyło też dwóch chłopaków z Gliwic; Zygmunt i Jerzy. Otóż Jerzy okazał się moim sobowtórem, ale o tym za moment.

 

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Nowej Soli. Dzień się powoli kończył, razem z moim urlopem. Jutro musiałem być w robocie. (Tu muszę wtrącić małą uwagę: przez pierwsze piętnaście lat chodziłem do roboty, przez następne czterdzieści, do pracy). Lekkie przygnębienie wizją koniecznego powrotu oraz zmęczenie też wpłynęły na nastrój chwili. Jedna z dziewcząt rzuciła do mnie propozycję;

– Jedziemy z twistem?

A muszę w tym miejscu wspomnieć, że „Twist again”, był naszym nieformalnym hymnem. Jako ex-ministrant miałem niejaką wprawę w mistyfikacji języków obcych. Pierwsze zdanie inwokacji rozpoczynającej mszę św. wrzeszczeliśmy w prawidłowej łacinie; „Ad dem leatificat iuven tutem meam”, by resztę bełkotać półgłosem w stylu; „gnojatus widłatus nakładatus”. Resztę zapożyczyłem od techniki Michaya Burano. Wziąłem gitarę i zacząłem;

"Come on everybody clap your hands...”, i natychmiast nasza gromadka zaczęła pląsać wiercącego twista, dołączały do nas inne grupki, grupy i gromady, i po jakimś czasie cały ten plac czy nowosolski  rynek bawił się z nami.

Zbyszek obiecał, że najdalej za dwa dni dowiezie mi gitarę do Jaworza. Ja mu wierzyłem i razem z gliwiczanami ruszyliśmy w drogę. W Gliwicach, przed pożegnaniem się z Jerzym i Zygmuntem, Jerzy prosi mnie na chwilę do siebie.

– Wejdź do domu pierwszy. 

Tak też zrobiłem. Na głos dzwonka, drzwi otwiera matka Jurka, patrzy na mnie zdziwiona i pyta;

– Dieter, nale cóżeś ty oblyk na sie?

Podobieństwo nasze było tak naturalne, że rodzoną matkę zmyliło.

 

P.S.

Po dwóch dniach Zbyszek przywiózł gitarę, wraz z całą autostopowa ferajną i u Jaworskich na Przyłogach zrobiliśmy prawdziwą balangę na pożegnanie autostopu.  

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart