Dla młodszych czytelników, tytuł felietonu może kojarzyć się z jakimś archaicznym detalem, z asortymentu samochodowych części zamiennych, ale nie dla uczestników legendarnej, młodzieżowej imprezy lat 60. ubiegłego wieku.
Aplauz młodego pokolenia Polaków dla nowej formuły absolutnej wolności połączył się z brawurowym wtargnięciem na krajowe estrady bigbitu. Deptaki kurortów, plaże, place wielkich miast, bulwary i parki zaroiły się od pstrokato odzianej młodzieży, a wszystko przy akompaniamencie rocka, twista i madisona, granych na pobliskich estradach, tancbudach i nocnych lokalach.
W kraju marnych dróg, zapchanych pociągów, braku hoteli i noclegowisk, raczkującej motoryzacji, ktoś (bodaj w „Na Przełaj”) rzucił niewinne hasło: ”Poznaj swój kraj autostopem”. I się zaczęło. PTTK wydrukowało dla każdego stopowicza książeczkę z milicyjnym lizakiem wraz z plikiem banderoli z nadrukiem kilometrów dla kierowców, którzy po sezonie biorą udział w losowaniu nagród rzeczowych. A, przypominam, w owym czasie po szosach jeździły niemal wyłącznie samochody ciężarowe. Zresztą, młodzieżowy szpan, fason i honor nie dopuszczał nawet myśli, o jeździe osobówką. Jeździło się więc na balkonie, czyli starem 20 na pace, lublinem pod plandeką, ewentualnie w szoferce pickupa (syrenką z oponą na dachu), nyską lub innym żukiem. Spało się byle gdzie, jadło byle co, jechało byle dalej. Prasa rozpisywała się o wyczynach, jakby nie rozumiała sensu tego masowego exodusu oszalałego ze swobody pokolenia.
Na polskie drogi wyległo jednocześnie sześć i pół miliona Polek i Polaków, w przedziale wiekowym szesnaście – dwadzieścia sześć lat, odzianych po swojemu, z twórczą fantazją, ale zawsze z marynarskim workiem, fryzurą w chryzantemkę (a’la Zbyszek Cybulski), najczęściej z gitarą, ale i bez niej. A drugie sześć i pół miliona (bo, jak śpiewał Gąssowski, było nas siedemnaście milionów, od morza do Tatr) jeszcze siedziało w domu, lub w pobliżu miejscowych knajp i drapiąc się po głowie, szukało odpowiedzi na proste pytania: skąd wziąć książeczkę?, jak to się zatrzymuje nią auto? gdzie będziesz spał? jadł? I nie ma kogo spytać, bo wszyscy niby o tym wiedzą, ale tylko „niby”.
Wapienicki Alen, sierpień 62. Jurek Dawid wręcza mi kartę urlopową i pyta:
– Chcesz całe dwa tygodnie, czy dziesięć dni?
Nawet nie zauważyłem, jak minął mi pierwszy rok w pracy i teraz stanąłem przed zupełnie nowym wyzwaniem: jak się spędza urlop? Pierwszego dnia czułem się kompletnie zagubiony. Co począć z taką masą wolnego czasu? Koledzy jeszcze w robocie, a ze szkolnymi - drogi się rozeszły. Dopiero pod wieczór zbiera się komplet kumpli, na codzienną posiadę, na ławce w pobliżu knajpy „Pod Goruszką”, na pogadanie o różnych sprawach i pogapienie się na wysiadających z autobusu.
Obok nas zatrzymał się jakiś kolonijny samochód, z którego zeskoczył obcy chłopak z marynarskim workiem na barku. Podszedł ku ławce i spytał o drogę do Żor, bo jest na autostopie i kierowca poradził mu, by się nas zapytał. W miliardowej części sekundy zbudowałem plan urlopu, gdy przez dwie doby niczego nie potrafiłem wydumać. Mówię mu:
– Jestem Staszek. Gdzie będziesz się nocą pałętał po Żorach? Mam w domu wolne wyro, Jutro rano pojedziemy.
Mama pracowała na noce, więc zostawiłem jej kartę: „Jestem na autostopie. Wracam za dziesięć dni”. Pytam Zbyszka;
– Wziąć gitarę?
– Sie pytasz – odpowiedział rzeczowo, więc zabrałem gitarę, do worka wrzuciłem ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów i pastę oraz koc.
Pierwszego dnia dotarliśmy do Wrocławia, dokładnie na przedmieścia. Zbyszek był z Bolesławca i wiedział, że w centrach miast są hotele dla ludzi, ale nie dla stopowiczów. Ledwie zeskoczyliśmy z lublina, on stanął w miejscu i chwilę rozglądał się po okolicy, po czym wskazał na jedno z domostw: tam idziemy! Na podwórzu, pod gankiem siedział gospodarz, niczym prawosławny patriarcha, z długą siwą brodą, bosonogi, w haftowanej czerwoną nitką koszuli, bez kołnierzyka.
– Szukamy noclegu, w stodole – zagaił krótko Zbyszek – zapałek nie mamy, bo nie palimy. (Zbyszek zawsze wypatrywał domu z wielką stodołą).
– Ta, możecie i spać - odparł gospodarz – ale musicie mi coś zagrać.
Więc zagraliśmy, najpierw poszła „My, pierwsza brygada”, „Biją, biją na Podolu”, „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani”. Przecież nie będziemy kresowemu żubrowi śpiewać: ”Stare baby powiadały, że chachary wyzdychały”. Pan Achramowicz się rozczulił i krzyknął w sień:
– Andzia! Gości mamy! Zrób kolację.
Z domu wysypała się gromada domowników, a spontaniczny koncert trwał, z kolacyjną przerwą, do późnej nocy, przy zupełnie innym repertuarze, a zwrotkę o babach i grabiach pan Achramowicz śpiewał razem z nami.
Po śniadaniu, cała rodzina Achramowiczów, życzyła nam przy bramie szczęśliwej podróży. No tak, ale teraz dokąd?
– Gdzie jedziemy? - spytał Zbyszek, na co ja niepewnie:
– Ala z rodzicami pojechała do Międzyzdrojów. To koło Szczecina.
– A więc, nam jechać na Poznań trzeba – ustalił Zbyszek, którego dom był o rzut beretem od nas.
Pierwszy kierowca powiedział nam, że do Poznania nie jedzie, ale do Kalisza może nas podrzucić.
– A ostrzegano nas: „ostrożnie mijaj Kalisz” – roześmiał się Zbyszek i z rozmachem wrzuciliśmy nasze marynarskie worki na balkon.
Dotarcie do Poznania zajęło nam cały dzień i na północnych rogatkach miasta zaczęliśmy się rozglądać za miejscem noclegu. Nic nam nie odpowiadało, żadnej wioski w pobliżu, dlatego by nas lepiej było widać, zatrzymywaliśmy nieliczne samochody stojąc w świetle ulicznej latarni. Tak nam poradził mały wojak, biegnący gdzieś za swoimi sprawami. Gdy wracał po kwadransie i zobaczył nas tkwiących w tym samym miejscu, zaproponował:
– Dziś już nikt na noc nie wybiera się do Szczecina. Rano będzie tu tłok. Teraz chodźcie ze mną. Przenocujecie na forcie, a rankiem tu wrócicie.
Pomieszczenia jakieś piwniczne, stropy w łukach, gorąco. Zrzuciliśmy koszule i nawet nie wiem, kiedy usnęliśmy. Budzi nas jakiś straszny hałas, wrzaski, dzwonki i walenie w blachy bramy. Wpada wojak i wrzeszczy, brać manatki i spieprzać do lochu! Piorunem, bo nalot patrolu!
Do lochu weszliśmy tylko na parę kroków, bo na więcej nie pozwalały ciemności i po ciemku nakładaliśmy na siebie koszule. Do otworu wejściowego podeszło kilku wojaków z odbezpieczonymi peemami, rzucili na nas snop światła i wrzasnęli:
– Wyłazić z rękami w górze!
Posłusznie wynurzyliśmy się z mroku. Zobaczyli gitarę, jakby złagodnieli i tylko jeden z nich zapytał o dziewczyny. O to wam szło? -pomyślałem i z ulgą odetchnąłem oraz grzecznie pytającego, powitałem:
– Dobry wieczór, panie generale!
– Dam ci, k… generała, że zaraz De Gaulle’a zobaczysz. – krzyknął, ale już bez cienia złości.
W koszarach jeszcze nie było capstrzyku, wojaki w oknach wyglądają, jakich to szpiegów patrol z fortu przywiózł. Z piętra ktoś rzucił pytanie;
– Skąd jesteście?
– Z Bielska-Białej, z Bolesławca.
– Hej! Ja z Kóz, ze Złotoryii, z Legnicy, z Żywca, WKR Pszczyna – posypały się z okien odpowiedzi.
– Dlaczego jeszcze nie gracie?
– A wolno?
– Trzeba, to rozkaz! – a wiedzieliśmy, że rozkaz nie gazeta, to zagraliśmy, dla dwóch kompanii chłopaków z całej Polski. Rankiem, po śniadaniu na żołnierskiej stołówce ruszyliśmy na szczeciński szlak.
Ten schemat już znałem; kierowcę poprosiliśmy, by zatrzymał się w Dąbiu, przed Szczecinem. Zbyszek wypatrzył jakąś kobiecinę grzebiącą na działce i wprost spytał, o nocleg.
– A no chodźcie, u nas dwa wyrka, to się pomieścimy.
Pomysł spodobał się też gospodarzowi i z ochotą zabrał się za obieranie ziemniaków. W ciasnej izdebce, na stole postawiono przed nami dwie miski żuru, a pomiędzy nasze miski, michę ziemniaków. Ledwie zaczęliśmy jeść, coś mnie rozśmieszyło i lekko parsknąłem, tłumiąc prawdziwy wybuch śmiechu. Zbyszek podchwycił nutę i też zaczął się mocować z napadem śmiechu, po czym wstał i przeniósł swoja miskę i michę ziemniaków na inny stolik, ze słowami:
– Z nim się nie da jeść, bo w śmiechu całą zupę na mnie wypryska – a wyrozumiała gospodyni postawiła przede mną inna miskę dymiących ziemniaków. Nigdy w życiu, od tamtej pory nie zjadłem bardziej smacznego i sytego obiadu.
W izdebce stały dwa łóżka, jedno za drugim, nie, jak w małżeństwach, jedno obok drugiego. Wtedy zrozumieliśmy ochotę gospodarza, do niespodziewanej odmiany losu. Byliśmy jednak setnie zmordowani całodzienną jazdą i ja usnąłem, zanim głowa opadła na poduszkę. Czuje lekkie szturchanie, Zbyszek szepce w ucho:
– Posłuchaj! – więc nasłuchuję i dochodzi mnie jej głos;
– Józiek, daj spokój – odpowiada jej głęboki pomruk – coś to ubrała?
Starszy pan nie odpuszczał, bo po jakimś czasie, ponownie jej głos prosi;
– Józiek, co cię napadło, daj spokój!
Trzeciego wezwania do uspokojenia, nie było, za to ciszę nocną rozerwał ostry chlast i dopiero po nim nastała błoga cisza, aż do świtu.
Każda nowa miejscowość, każdy postój czy nocleg to co najmniej jedna przygoda, która niebezpiecznie rozwlokłaby opowiadanie. Wspomnę jedynie miłe spotkanie z Maszą i Tamarą, córkami oficerów radzieckiego garnizonu ze Świnoujścia. My pytamy grzecznie, czy znają polskich wykonawców bigbitu, a one:
– Kanieszna, my znajem Edtytu Piechu i Galinę Kunickaja. My do nich patriotycznie;
– Bo wyście nam zabrali Wilno i Lwów! - a one;
– Wy nie iznajetie istorii.
W drodze na Gdańsk kierowca wysadził nas w okolicy Rewala. Rozglądamy się za drogowskazami, gdy podchodzi do nas facet z pytaniem:
– Chłopaki, jest robota za 50 zł na łebka, przy rozładunku wagonu z nawozem sztucznym, dla PGR-u Łukęcin.
– Za sto zł na łebka, zabieramy się od razu.
– A jak zdążymy przed drugą, to za sto pięćdziesiąt – doprecyzował Zbyszek – bo po drugiej kolej zacznie naliczać postojowe.
- Ugadane! – kierownik zakończył negocjacje i pojechaliśmy do Łukęcina, by tam zostawić nasze rzeczy. Po drodze przyplątał się do nas jakiś Stefek z Bałut, ale gdzieś się ulotnił, bo w pobliżu był obóz harcerek z Łodzi.
Po rozładunku wracamy do Łukęcina, a tam czeka na nas milicja.
– O co chodzi?
– Okradliście obóz dziewczęcy.
– My? Niby kiedy?
Między milicjantami stoi Stefek. Wymieniliśmy ze Zbyszkiem spojrzenia; wszystko jasne! Milicjant wziął do ręki mój worek i spytał;
– Czyj jest ten?
– Mój.
– Pokaż zawartość.
Wziąłem worek, odwróciłem do góry nogami i na podłogę wypadł koc, pasta i szczoteczka do zębów, na końcu mydło i różowe majteczki, jakaś bluzka, czy koszulka.
Roztrąciłem milicjantów z okrzykiem: to twoja sprawka, skurwielu! - chcąc dopaść Stefka.
– Ja tylko dla draki! – jęknął, gdy już go miałem dosięgnąć.
– Spokojnie panowie. Znamy sprawcę, chcieliśmy tylko potwierdzenia, czy to było za waszą wiedzą.
Jeszcze dyszę na wspomnienie tej sceny, za to w naszym repertuarze przybyła nowa zwrotka w przeboju Antkowiaka;
W Arizonie, hej, w Arizonie,
W Barcelonie, hej, w Barcelonie.
W Argentynie, hej w Argentynie,
W Łukęcinie, hej, w Łukęcinie,
Wszędzie słychać dziś rock, rock, rock and roll!
W drodze na Gdańsk grupa nam się rozrosła do kilkunastu osób obojga płci. Wieśki, Grześki i Adasie, Lilki, Tiny, Anki, Hanki, ale Wiśki i Michalinki, każdy i każda coś wniósł sobą do tej gromady szczęśliwych ludzi. Do grupy dołączyło też dwóch chłopaków z Gliwic; Zygmunt i Jerzy. Otóż Jerzy okazał się moim sobowtórem, ale o tym za moment.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Nowej Soli. Dzień się powoli kończył, razem z moim urlopem. Jutro musiałem być w robocie. (Tu muszę wtrącić małą uwagę: przez pierwsze piętnaście lat chodziłem do roboty, przez następne czterdzieści, do pracy). Lekkie przygnębienie wizją koniecznego powrotu oraz zmęczenie też wpłynęły na nastrój chwili. Jedna z dziewcząt rzuciła do mnie propozycję;
– Jedziemy z twistem?
A muszę w tym miejscu wspomnieć, że „Twist again”, był naszym nieformalnym hymnem. Jako ex-ministrant miałem niejaką wprawę w mistyfikacji języków obcych. Pierwsze zdanie inwokacji rozpoczynającej mszę św. wrzeszczeliśmy w prawidłowej łacinie; „Ad dem leatificat iuven tutem meam”, by resztę bełkotać półgłosem w stylu; „gnojatus widłatus nakładatus”. Resztę zapożyczyłem od techniki Michaya Burano. Wziąłem gitarę i zacząłem;
"Come on everybody clap your hands...”, i natychmiast nasza gromadka zaczęła pląsać wiercącego twista, dołączały do nas inne grupki, grupy i gromady, i po jakimś czasie cały ten plac czy nowosolski rynek bawił się z nami.
Zbyszek obiecał, że najdalej za dwa dni dowiezie mi gitarę do Jaworza. Ja mu wierzyłem i razem z gliwiczanami ruszyliśmy w drogę. W Gliwicach, przed pożegnaniem się z Jerzym i Zygmuntem, Jerzy prosi mnie na chwilę do siebie.
– Wejdź do domu pierwszy.
Tak też zrobiłem. Na głos dzwonka, drzwi otwiera matka Jurka, patrzy na mnie zdziwiona i pyta;
– Dieter, nale cóżeś ty oblyk na sie?
Podobieństwo nasze było tak naturalne, że rodzoną matkę zmyliło.
P.S.
Po dwóch dniach Zbyszek przywiózł gitarę, wraz z całą autostopowa ferajną i u Jaworskich na Przyłogach zrobiliśmy prawdziwą balangę na pożegnanie autostopu.