Jest 7 rano, jedziemy do szkoły, bez entuzjazmu i radości. Trudno zresztą dzieciom o entuzjazm gdy wyrywamy ich ze snu w „środku nocy” i każemy tryskać energią i radością. Co to za pomysł, żeby o takiej nieludzkiej porze rozpoczynać w szkole zajęcia. Ile lat jeszcze musi minąć, żeby ktoś zrozumiał, że to pierwsza i najłatwiejsza rzeczy do zmiany.
Pudrujemy zamiast leczyć.
Dzisiejsza polska szkoła nie potrzebuje kosmetycznych korekt, wymiany jednego podręcznika na inny, zmiany w podstawach programowych, najczęściej doraźnych, podszytych ideologią, czy jakimś „widzimisię” kolejnego ministra. Tak samo jak podwyżka dla nauczycieli nie sprawi, że teraz wszyscy będą świetni i zadowoleni. Bo po pierwsze po tej podwyżce nadal nie będą krezusami, a po drugie nie ma się co oszukiwać: ci co byli słabi nadal słabi będą, tyle że nieco bogatsi. Nie wpłynie też na rozwój intelektualny młodych ludzi likwidacja lekcji religii, czy zmniejszenie ilości godzin poszczególnych przedmiotów. To ruchy dobre w kampanii wyborczej, ale fundamentów nie zmieniają. A polska szkoła potrzebuje zmiany fundamentów.
Ktoś powie , że trzeba powoli, ewolucyjnie, bo tu nerwowe ruchy i rewolucja nie są wskazane. Tylko problem polega na tym, że my już czasu nie mamy. Dalsze utrzymywanie tego pruskiego XIX-wiecznego modelu kształcenia woła o pomstę do nieba.
Niestety problem polega na tym, że kolejni decydenci próbują dokonywać liftingu, do tego obarczonego różnorakimi ideologiami, zamiast najpierw odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytania. Czym ta polska szkoła ma być? Ma tylko uczyć czy także wychowywać? Jeśli uczyć to czego i jak? A jeśli wychowywać - to jaki ma być ten tzw. produkt końcowy? Bez odpowiedzi na te pytania będziemy przez kolejne lata żyli w takiej bańce i „pseudoreformie”. Tu coś obetniemy, tam dodamy, wymienimy jedne podręcznik na inny, zdecydujemy odgórnie czy zadania będą czy nie i ogłosimy światu: dokonało się. Ręce opadają.
A tymczasem grozi nam a właściwie już powoli się materializuje edukacyjna i wychowawcza katastrofa. Bez zmian wypuścimy kolejne pokolenia „ XYZ”, znerwicowane, niesprawne, uzależnionego od świata cyfrowego, wycofane i w rezultacie nie tylko nie przygotowane do pracy, ale przed wszystkim do życia.
I to jest już wystarczający powód do postawienia tezy, że nie mamy czasu i należy natychmiast dokonać rewolucji. Bo dzisiejsza szkoła sobie kompletnie z tym nie radzi i co gorsze w obecnym kształcie poradzić sobie nie może. A czas Siłaczek i Judymów już dawno się skończył.
Trzeba radykalnie odejść od systemu klasowo-lekcyjnego, skupić się na rozwijaniu pasji i zmianie sposobu nauczania. Wystarczy już komputerów, tablic interaktywnych, tabletów itp. Dzieci potrzebują żywego spotkania z wiedzą, potrzebują miejsca na rozwijanie swoich pasji a nie nudnych, przestarzałych lekcji obudowanych instrukcjami, zaleceniami, tabelkami, testami. Po co to? Jeśli nie odważymy się dać nauczycielom swobody, nie obdarzymy ich zaufaniem - nie wyzwolimy się z zaścianka. Bez radykalnych zmian nadal zamiast historycznego LARPA na lekcji historii wciąż będzie królował wykład, pogadanka, oglądanie obrazków i filmów.
Już czas na dokonanie głębokiej analizy ostatnich lat i faktyczne a nie deklaratywne sięgniecie po najlepsze pomysły i rozwiązania systemowe z innych krajów. W polskich szkołach wciąż pracują tysiące świetnych nauczycieli, którzy z radością porzuciliby te wszystkie bzdurne zasady, wymogi, które ich krępują i odbierają im wolność i pasję. Oni wbrew pozorom z radością wskoczyli by na ścieżkę zmian. Zmian prawdziwych, nie hasłowych, ideologicznych, pustych.
Tylko czy na takie zmiany ktoś się odważy ? Niestety wypowiedzi następczyń poprzedniego ministra edukacji nie napawają optymizmem.
Nadzieja tkwi w samorządzie. W skali miasta moglibyśmy dokonać rzeczywiście wielu zmian, nie czekając na „warszawkę”. Myślę, że warto o to powalczyć.
Tymczasem znów mnie zasypało to białe coś, więc idę na nowo odśnieżać.