Chyba od czasu, gdy z powodu przedstawienia Miłość w Königshütte (prem. 31 marca 2012) na placu przed Teatrem Polskim szalikowcy BKS-u skandowali „Bielsko to nie Śląsk!” (tak jakby najważniejszym składnikiem piwa nie był związek chemiczny, którego cząsteczki składają się z dwóch atomów węgla, sześciu wodoru i jednego atomu tlenu, zapisywany wzorem C2H5OH), straciłem zapał do publicznych dyskusji na temat lokalnej tożsamości. Jakże łatwo ich uczestnicy stają się kibolami własnych przekonań. Jakże łatwo przychodzi im podduszanie klubowym szalikiem bezbronnej, nieśmiałej, stojącej skromnie w kąciku – prawdy.
Maurycy Mochnacki w rozprawie O literaturze polskiej w wieku XIX sformułował w przeddzień powstania listopadowego słynną tezę, że literatura (rozumiana szeroko, jako każda niemal aktywność artystyczna, kulturalna, naukowa i cywilizacyjna) służy zarówno jednostce, jak i zbiorowości – narodowi (który Mochnacki porównuje do ludzkiego organizmu, ale też do drzewa) – do „uznania siebie w jestestwie swoim”. Czyli do poznania samego siebie. Odpowiedzi na pytania „kim jestem?” i „jaki jestem?”, czyli o tożsamość.
Tola, dziewczynka niemająca nawet jeszcze trzech lat, buntuje się, kiedy mama czy babcia próbują nadać jakąś formę jej rozwichrzonej fryzurce – zrzuca z włosów wszelakie gumki czy spinki, demontuje natychmiast każdy kucyk, uniemożliwia zaplecenie warkoczyków. Ostatnio wyznała, że nie chce tego wszystkiego, bo „nie byłaby już Tolą”! Ledwo co nauczyła się formułować rozbudowane zdania, już skorzystała z tej umiejętności, by zamanifestować własną odrębność. Potrzeba definiowania tożsamości jest więc bardziej pierwotna niż aktywność kulturalna, może nawet jest jednym z jej podstawowych źródeł. Jestem Tolą, bo nie mam kucyków, z kucykami przestanę być Tolą. Punk musi mieć czub na głowie, hipis – długie włosy, skin powinien być łysy. Z biegiem lat owo definiowanie własnej tożsamości trochę się komplikuje, proste znaki nie wystarczają, na tożsamość składają się kolejne czyny i zaniechania, to co nas spotkało i to, jak o tym myśleliśmy wówczas i jak oceniamy to z perspektywy lat.
Ta ocena po latach często odnosi się nie tyle do faktów, ile do tego, jak dzisiaj chcielibyśmy widzieć samych siebie ze względu na aktualną pozycję społeczną, przekonania religijne czy polityczne, sytuację rodzinną itp. Składa się więc z mniej lub bardziej świadomych zapomnień, przeoczeń czy zafałszowań. I z usprawiedliwień, racjonalizacji przeszłych decyzji czy wyborów. Niekiedy te racjonalizacje przetwarzamy w prywatne mity, w które z biegiem lat coraz bardziej zaczynamy wierzyć. Bo przecież kiedy sami sobie opowiadamy swoją przeszłość, lubimy, gdy ta opowieść potwierdza nasze wyobrażenie o tym, jacy jesteśmy, a jeszcze chętniej – jacy powinniśmy być (ze względu na aktualną pozycję czy poglądy). Chcę czuć się dobrze z samym sobą, co więcej, zachęcają mnie do tego różne poradniki psychologiczne. Rozdziałów o tym, że trudne sprawy z przeszłości trzeba „przepracować”, już nie czytam. Tak samo, wierzący i niewierzący, odnosimy się do genialnego chrześcijańskiego wynalazku spowiedzi. Skupiamy się na rozgrzeszeniu, łatwo „zapominając” o pozostałych warunkach dobrej spowiedzi, takich jak rzetelny rachunek sumienia, żal za grzechy, mocne postanowienie poprawy i zadośćuczynienie. A najczęściej rozgrzeszamy się samodzielnie, pomijając etapy pośrednie. Ułaskawiamy się przed wyrokiem.
Jakże często potulny dzisiaj małżonek Dulski był w młodości „lampartującym się” Zbyszkiem. „Kiedy ty się przestaniesz lampartować?” – pytała swego syna zatroskana mamuśka w sztuce Zapolskiej. „Jamais!”, czyli po francusku „Nigdy!”, odpowiadał buńczucznie Zbyszek, a jeszcze przed końcem spektaklu zobaczymy, jak łatwo zgodzi się na mamusine rozwiązanie „problemu”, którym jest sprawiona przez niego ciąża służącej. Jak to opowie po latach? Widzieliśmy setki razy. Nie opowie. Albo wymyśli jakieś usprawiedliwienie („bił brawo, ale się nie cieszył”). Albo „zapomni” – a dla utrwalenia niepamięci będzie ostentacyjnie potępiał lampartującą się młodzież (jak ten prokurator z lat osiemdziesiątych krzyczący niedawno „precz z komuną”).
Z dorobku dziadka obecnego ministra kultury warto w tym kontekście przypomnieć dwa cytaty używane często bez świadomości, skąd pochodzą.
Pierwszy: „Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy” – opisuje zjawisko tradycyjnie nazywane moralnością Kalego. Pochodzi z powieści W pustyni i w puszczy, powstałej w latach 1910–1911 i choć w oryginale podszyty jest ponurym z dzisiejszej perspektywy, ale typowym dla XIX i dużej części XX stulecia przekonaniem o wyższości kulturowej Zachodu nad rdzennymi ludami żyjącymi poza Europą, weszło do polszczyzny bez wyższościowych czy rasistowskich konotacji. Słów Sienkiewicza o kradzieży krowy możemy swobodnie użyć do opisania zachowania mówiącego wieloma językami profesora uniwersytetu znad Wisły, Tamizy, rzeki Neckar czy Charles, albo dla opisania sposobu myślenia prezesa największego w Europie Środkowej koncernu naftowego czy polityka, co właśnie stracił władzę w Polsce.
Pouczający jest też inny cytat z Sienkiewicza. Krótki. Pytany o młodą dramaturgię początków XX wieku dostojny pięćdziesięciosiedmiolatek odpowiedział dobitnie: „ruja i porubstwo”. „Ruja” to ruja, jak u zwierząt, a „porubstwo” to po staropolsku rozwiązłość. Czy życie Sienkiewicza upływało w czystości, skromności i ascezie? No, niekoniecznie… biografowie co nieco znaleźli w korespondencji pisarza. W 1903 zastępy Dulskich biły mu brawo po słowach o potępieniu „niemoralności” nowej literatury, a jednocześnie zachwycały się Krzyżakami (1900), gdzie, jak wiadomo, pisze – ku pokrzepieniu serc – o jędrnych nad wyraz pośladkach Jagienki, co „orzechów nie potrzebuje gryźć, jeno je na ławie ułoży i z nagła przysiędzie, to ci się wszystkie tak pokruszą, jakobyś je młyńskim kamieniem przycisnął»”. Są w odmętach Internetu świadectwa, że ta sienkiewiczowska fantazja erotyczna do dzisiaj inspiruje oczytane niewiasty do dbałości o własne ciało i stosownych ćwiczeń.
Te same mechanizmy jak w przypadku samoświadomości indywidualnej działają w odniesieniu do tożsamości zbiorowej. Niedawna dyskusja o niemieckiej przeszłości Bielska-Białej, zorganizowana przez luBBie.pl w sali NOT 28 grudnia, była tego – niestety – dobitną ilustracją. Zaproszono kompetentnych ekspertów (w tym dwóch historyków z tytułami naukowymi), reprezentujących różnorodne podejście do tematu. Można się było spodziewać ciekawej, poszerzającej wiedzę dyskusji. W końcu od zakończenia drugiej wojny światowej minęło 79 lat – zdawałoby się dobry dystans czasowy, żeby o wydarzeniach obejmujących kilkadziesiąt czy kilkaset wcześniejszych lat rozmawiać wzorem Tacyta „sine ira et studio”, więc bez gniewu i upodobania, czyli bezstronnie. To tak, jakby w roku otwarcia teatru w Bielsku (1890) kłócić się o czasy napoleońskie czy brać stronę Żyrondy lub Góry w rewolucyjnym Paryżu. Tymczasem w sali NOT-u emocje i stereotypy górowały nad próbami dotarcia do prawdy historycznej, zarówno wśród widzów, jak i wśród prelegentów. W związku z tym słyszeliśmy z jednej strony np. akceptację odpowiedzialności zbiorowej i deportacji narodów, a z drugiej – usprawiedliwianie zaangażowania bielszczan w działania prohitlerowskiej partii młodoniemieckiej jakimiś rachubami sanacji itp. itd. Pojawił się też propagandowy slogan, bodaj z lat 60. ubiegłego wieku, ale chyba mający przedwojenne źródła, że otwierając teatr w Bielsku, tutejsi Niemcy deklarowali, że z tej sceny nigdy nie padnie polskie słowo, podczas gdy w tym czasie (jedenaście lat przed powstaniem Domu Polskiego!) polska aktywność kulturalna w mieście praktycznie nie istniała, więc nie mogła być punktem odniesienia dla budujących (owszem, ku „chwale niemieckiej sztuki”) kosztowny gmach teatralny. Ale najbardziej mnie poruszyło nietrafne porównanie sytuacji w dawnym Bielsku i Białej do współczesnych (sprzed 2014) problemów Ukrainy z ludnością rosyjskojęzyczną na wschodzie kraju. Słuchając dyskusji, miałem też skojarzenia z ziem wschodnich, ale chyba bardziej trafne w odniesieniu do bielsko-bialskiej „niemieckiej wyspy językowej”. Pomyślałem, że nie chciałbym bardzo, by podobnie wyglądały dzisiejsze dyskusje Litwinów o polskiej przeszłości Wilna czy Ukraińców o polskiej przeszłości Lwowa.