Urodziłem się 19 lat po zakończeniu II wojny światowej. Gdy pisze te słowa, sam się dziwię, jak niewielki dystans dzielił moje narodziny od tego straszliwego wydarzenia, wszak nawet od wejścia Polski do UE minęło już więcej czasu…
Wojna była wciąż obecna w moim dzieciństwie: wychowywali mnie w rodzinie i szkole ludzie, dla których świat dzielił się na „przed wojną” i „po wojnie” (oczywiście to „przed wojną” było pełne dobrych wspomnień i sentymentu – jak to wspomnienia młodości w każdej epoce). Wokół żyli ludzie, którzy walczyli na tej wojnie, prawie każdy stracił kogoś bliskiego lub znajomego, niektórzy przeszli przez piekło obozów i tortur. Gdy odwiedzałem Babcię, opowiadała mi jak Dziadek na początku wojny stracił dobrą pracę w papierni i służbowe mieszkanie, powtarzając za każdym razem: „A najgorsze Niemce to nie były te z Reichu, tylko te z Hałcnowa”. Z kolei Niemka, właścicielka zakładu krawieckiego przy obecnej ul. 3 Maja (wtedy zdaje się Hitler Strasse), nie była chyba z Hałcnowa, bo ciocia Hania, która pracowała u niej w czasie wojny, mówiła o niej raczej dobrze.
W mojej kamienicy w Białej mieszkał jeden Niemiec. Pan Herma został w swoim rodzinnym mieście, choć cała jego rodzina po wojnie wyjechała, także jedyny syn. On nie chciał uciekać i najwyraźniej nie musiał. Rzadko go widywałem, bo właściwie już nie wychodził z mieszkania. Czasem z Mamą pomagaliśmy mu zrobić zakupy, kilka razy zaniosłem mu wiaderka z węglem z piwnicy – ot, tyle moich kontaktów z Niemcami. Gdy umarł, raz w roku chodziłem z Mamą na cmentarz ewangelicki w Białej, wówczas jeszcze otwarty, by uporządkować grób, postawić kwiaty i zapalić świeczkę, kupioną za jakiś niewielki banknot, który syn pana Hermy przysyłał w liście, zawsze przed listopadem.
W takiej atmosferze całymi dniami bawiliśmy się na polu* w wojnę. I nie muszę dodawać, że nikt nie chciał być Niemcem.
Ślady dawnej niemieckości naszego dwumiasta były dla mnie tak naturalne, że nigdy nie stanowiły żadnego zaskoczenia czy tym bardziej problemu. A po 1989 roku doszła do tego lektura wielu znakomitych publikacji bielskich historyków, którzy też nie mieli żadnego problemu z opisywaniem przeszłości miasta wraz z jej niemieckimi akcentami. Dlatego z niemałym zdziwieniem obserwowałem falę wręcz entuzjazmu, którą wzbudziła projekcja filmu „Śmierć wyspy”. Nie było tam niczego, co już wcześniej wielokrotnie nie pojawiło się w prasie, radiu czy nawet szkolnych programach, tymczasem setki, może tysiące ludzi z wypiekami na twarzy odkrywało „Bielitz” i słuchało historii z dawnego dwumiasta. To mi z całą mocą uświadomiło że większość bielszczan urodziła się albo dużo później niż ja albo po prostu gdzie indziej. Dla nich bielscy Niemcy to egzotyka, którą trzeba odkrywać jak historię Kartaginy. I dobrze że jest podaż, skoro jest popyt.
Ale przy okazji tej nowej mody na odkrywanie niemieckości pojawiła się jedna niepokojąca mnie tendencja: do sentymentalizacji polsko-niemieckiej przeszłości. Obraz, który wyłania się z niektórych sentymentalnych opowieści jest bowiem cukierkowy, pomijający ciemne karty niemiecko-polskich relacji, lekceważący krzywdy wyrządzone Polakom przez ich niemieckich sąsiadów, pomniejszający polski wkład w budowę Bielska i Białej. Nie chciałbym czytać na jednym z portali podawanych bezrefleksyjnie twierdzeń, iż bielscy Niemcy nie popierali Hitlera (a niby skąd wziął się Wiesner i gdzie była centrala nazistów w II RP?). Nie chciałbym, by odkrywanie niemieckiego punktu widzenia kończyło się pomijaniem polskiej perspektywy.
I dlatego zapraszam Państwa na 28 grudnia na publiczną debatę, podczas której w zróżnicowanym gronie porozmawiamy o bielskich Niemcach z różnych perspektyw, nie uciekając przed prawdami niewygodnymi. Szczegóły będą dostępne są tutaj.
* bo u nas wychodzi się „na pole”, a nie „na dwór” – taka uwaga do ludności napływowej 😊