Z moich obserwacji wynika, że wbrew potocznym opiniom pośród tych, co łażą zimą po górach procent tych, którzy nie wiedzą, co czynią, jest znacznie mniejszy niż latem.
Oczywiście w ogóle łażących po górach jest wtedy znacznie mniej, ale jak już idą, to wiedzą. Latem są szlaki, na których dzień w dzień kursują tłumy takie, jak kiedyś na ulicy 11 Listopada. I to nie tylko na Szyndzielnię, czy na Kozią. Również na Babią Górę ciągną nieprzerwane, rozgadane, rozkrzyczane sznury ludzi w górę, i w dół, nieustannie, od przedświtu do zmierzchu. Mamy jedne z najbardziej oswojonych gór świata, pełne ludzi, rodzin z dziećmi, z bardzo gęstą siecią dobrych, porządnie zaopatrzonych schronisk górskich z ciepłą wodą w prysznicach, z saunami, placykami zabaw, a nawet salami konferencyjnymi. Te łagodne i rodzinne góry oczywiście mają swoje burze z piorunami i ulewy, i grad, i czasem gorzej oznaczone szlaki, i można się zagapić i zejść na niewłaściwą ścieżkę, i mają swoje stromizny i miejsca groźne, i jest trochę grobów na szlakach, i GOPR ma co robić, no ale jednak w porównaniu z większością gór świata, te są łagodne, rodzinne i oswojone. Dlatego tłumy. W zimie tłumów nie ma, ale pusto nie jest. W najpodlejszą pogodę, kiedy leje, jest pochmurno, w środku tygodnia, na szlaku błoto, na szczycie śniegowa chlapa i zimny, przenikliwy wiatr nie udało mi się nikogo nie spotkać w schronisku na Magurce.
Kiedy zacząłem chodzić zimą, byłem zaskoczony, że tak wielu jednak ludzi spotykam. Jedni zasuwają trzy godziny pod górę na nartach, inni biegną, inni morsują, a są i tacy, co łażą po nocy i do schroniska wpadają na chwilę tylko o dwudziestej drugiej, żeby się trochę zagrzać przed dalszą drogą. W większości są to ludzie przygotowani, świadomi warunków, zaopatrzeni w kolce, ochraniacze śniegowe, dobre buty, termosy z gorącymi napojami itp. Może miałem szczęście, ale w ciągu kilkuletnich zimowych górskich wędrówek po naszych Beskidach tylko jeden jedyny raz miałem wątpliwości. Nie wiem, czy słuszne, ale miałem. Latem częściej, zimą tylko ten raz.
Doszedłem na Rysiankę tuż po zapadnięciu ciemności, oblepiony śniegiem i z grudkami lodu na wąsach i brodzie, po przedzieraniu się w śniegu po pas, po oberwaniu przewiewanym śniegiem w twarz, naładowany endorfinami, że hej. Bo one się wtedy ponoć w samoobronie organizmu wytwarzają, te endorfiny, więc poczucie szczęścia rozsadza. I kiedy już powoli wybierałem się spać, walnęły otwierające się z podmuchem wiatru drzwi i wpadli trzej młodzi ludzie. Dwaj chłopcy i dziewczyna. Zjedli ciepły posiłek i wybierają się dalej, na Miziową. Kawał drogi. Ciemna, pochmurna noc. Mróz. Świszcze lodowaty wiatr. Szlak słabo przedeptany, bo mocno sypało. Wiadomo, że jak coś powiem, odradzę, przestrzegę, to będzie dziaderskie ględzenie i tylko rozbudzę ambicje i sprzeciw. Siedzę więc i słyszę.
– Ej, a może byśmy zostali tu na noc, a jutro dalej – proponuje nieśmiało dziewczyna. Widzę, że jest zmęczona. Ale panowie protestują. – No co ty! Na jutro inne plany. Nie wyrobimy się. Idziemy!
Dziewczyna mięknie. Widzą, jak patrzę.
– Niech pan się nie obawia. My mieszkamy na Islandii. Tam się nauczyliśmy chodzić zimą po ciemku po górach. A tam są góry bardziej dzikie niż tu.
Chłopcy wychodzą na siku.
– Niech pan coś zrobi, żebyśmy nie szli dalej – prosi dziewczyna.
Wracają.
– To jak tam na tej Islandii? Jak się żyje?
– Zimą nuda. Robota zamiera. Ciemno. Wszystkie seriale już obejrzeliśmy.
Nie spotkałem człowieka, który nie lubiłby mówić o sobie, kiedy widzi, że ktoś go słucha. Ludzie generalnie cierpią na potworne deficyty bycia wysłuchanym. Korzystam więc ze swojej dawnej praktyki dziennikarskiej. Zadaję pytania. Na początku delikatnie, potem coraz głębiej. Od tematu Polaków na Islandii, że stanowią już połowę populacji, a polski jest drugim językiem, przez motywacje po pragnienia, dążenia, marzenia. Wchodzą w to jak w masło. Przydały się stare, dawno nie używane umiejętności dziennikarsko-wywiadowcze. Jak inaczej kupić mieszkanie, czy choćby mieć na wynajem, jak inaczej urządzić sobie życie? Trzeba przetrwać w tej islandzkiej ciemności, pośród tych wulkanów, w zapachu ryb, w lodowatym świecie. Zamawiam piwo, skoro już gadamy. Oni też. Odbywa się jedna z tych nocnych, schroniskowych rozmów pod hasłem: Nigdy więcej się nie spotkamy, więc możemy sobie dużo powiedzieć.
Dziewczyna uśmiecha się do mnie. Czuję, że uczciwie zapracowałem na ten uśmiech. Udało się. Zamawiają noclegi.
Nie spotkałem ich na śniadaniu. Wyszli przed świtem.