Uświadomiłam sobie ostatnio, że przez większą część mojego życia miałam pewien problem z byciem „tu i teraz”. Odkąd pamiętam, moje funkcjonowanie w głównej mierze polegało na oczekiwaniu.
Otwierając oczy rano, myślałam już o popołudniu. W poniedziałek rozpoczynałam odliczanie do piątku. W czasach szkoły czekało się na Święta, długi weekend, ferie, wakacje... Na studiach czas odmierzałam do kolejnych sesji, egzaminów, zaliczeń. Zimą wyczekiwałam wiosny, a kiedy ta nadchodziła – a z nią alergia – pragnęłam lata. Kiedy upały zaczynały dawać w kość – odliczałam do jesieni, a w momencie kiedy w sklepach pojawiały się pierwsze czekoladowe Mikołaje (często jeszcze w październiku), w myślach ubierałam już choinkę. Tak naprawdę nigdy nie potrafiłam poczuć satysfakcji z momentu, który akurat trwał. Myślę, że to naturalne i część ludzi po prostu tak funkcjonuje.
Analizowałam ostatnio tę moją przypadłość w kontekście macierzyństwa. Jeszcze będąc w ciąży, czas upływał mi od badania do badania. Czekałam na kolejne tygodnie ciąży, wnikliwie szukając informacji na temat umiejętności, jakie nabiera dziecko na każdym jej etapie. Liczyłam przybywające kilogramy i centymetry w obwodzie. Już w piątym miesiącu ciąży gotowe było łóżeczko dla dziecka, a w szafie pojawiły się pierwsze ubranka. Czekałam.
Po porodzie oczekiwałam wyjścia ze szpitala. Pamiętam, że kiedy znalazłyśmy się wreszcie w domu, chciałam jak nigdy wcześniej przyspieszyć czas. Najlepiej zasnąć i obudzić się, jak już moje samopoczucie wróci do normalności, a dziecko będzie choć trochę mniej angażujące. Ciężko było mi cieszyć się trwającą wówczas chwilą, choć z perspektywy czasu widzę, jak bardzo była ona wyjątkowa i niepowtarzalna. Wtedy funkcjonowałam jednak w trybie przetrwania, a ogrom czynności wykonywałam automatycznie, bez większej refleksji. Wszystkie myśli skupiałam na tym, aby przeczekać ciężki czas – moje fatalne samopoczucie, bóle kręgosłupa, który nie miał kiedy się zregenerować, nieprzespane noce. Do tego doszły choroby dziecka, ząbkowanie, skoki rozwojowe. Robiłam wszystko, by przyspieszyć czas, skrócić dobę. Zdarzało się nam o godz. 10:00 jeść obiad, by chociaż we własnej świadomości mieć poczucie, że porę obiadową mamy już za sobą, mimo że nie było jeszcze południa. Szczęśliwie przetrwałam wiele trudnych etapów. Z czasem ząbki wyszły, córka zaczęła pełzać, potem raczkować, chodzić, siadać... Mała zyskała mobilność, a ja odzyskałam niebolące plecy i wolne ręce. Doczekałam się, dotrwałam.
Wtedy pojawił się etap rozwoju, który kompletnie zmienił moje dotychczasowe podejście. Córka zaczęła mówić, a ja zaczęłam chcieć zatrzymać trwającą chwilę. Pojawienie się umiejętności mówienia u małej było dla mnie przełomowym momentem. O ile pierwsze słówka tj. „mama”, „papa”, „daj” czy „ała” zwyczajnie ułatwiły nam komunikację, o tyle umiejętność budowania zdań sprawiła, że zaczęłam się prawdziwie cieszyć macierzyństwem. Mam wrażenie, że od tej pory poznaję moje dziecko z zupełnie innej perspektywy. Poznaje jego poczucie humoru, widzę jego empatię... Nieraz potrafi jednym zdaniem mnie zaskoczyć, wzruszyć, rozłożyć na łopatki.
To jest zdecydowanie ten moment, kiedy moje życie przestało polegać na odliczaniu godzin, dni czy miesięcy. Mam wrażenie, że jak nigdy wcześniej żyję „tu i teraz”. Pojawiła się u mnie świadomość, że moje dziecko już nigdy nie będzie tak bezbronne i tak mało samodzielnie jak dzisiaj. Ja natomiast już nigdy nie będę tak mało doświadczoną mamą jak wczoraj, przy czym jednocześnie jeszcze nigdy nie byłam na tyle doświadczona jak dzisiaj.