Jutro będziemy świętować dzień nauczyciela. Pojawią się pewnie setki artykułów, debat o losie nauczycieli, o polskiej szkole, która wydaje się mieć coraz gorszą kondycję.
To wszystko ważne. Pewnie będą akademie, kwiaty, ordery. Ot, kolejne obchody.
Kiedyś (a może i teraz) mówi się, że bycie nauczycielem to coś więcej niż praca, to powołanie, misja. Jeśli weźmie się pod uwagę, że w szkole spędzamy kilkanaście lat naszego życia i to w okresie najważniejszym, kiedy kształtuje się nasza osobowość, postrzeganie świata, to kim w przyszłości będziemy, to rzeczywiście powinniśmy tam spotykać ludzi wybitnych, wyjątkowych, z wiedzą i charyzmą. I pewnie tak jest, że jak sięgniemy w zakamarki naszej pamięci, to takich nauczycieli gdzieś tam znajdziemy. A może nie… Ja to szczęście miałem. I kilku z nich przy okazji Dnia Komisji Edukacji Narodowej chciałbym wspomnieć. Oni zostawili w nas ślad, często na całe życie.
To po którejś z lekcji polskiego zachwycony lekturą Stowarzyszenie Umarłych Poetów zaznaczyłem na marginesie książki ten cytat:
Czytamy poezję, bo należymy do gatunku ludzkiego. A gatunek ludzki przepełniony jest namiętnościami. Oczywiście, medyczne prawa, bankowość, to dziedziny niezbędne, by utrzymać nas przy życiu. Ale poezja, romans, miłość, piękno? To wartości, dla których żyjemy?
I do dzisiaj sięgam po tomiki poezji z mojej biblioteczki, a kupowanie ich zaczęło się właśnie w liceum. Kochałem lekcje polskiego.
Pamiętam jakby to było dziś, a minęło ponad pół wieku.
Szkołą podstawowa nr 1 w Komorowicach była tym pierwszym moim szkolnym domem: do dzisiaj kiedy koło niej przejeżdżam, spoglądam z sentymentem. Moja pierwsza wychowawczyni, Halina Chrapkiewicz, była nasza przewodniczką, to dzięki niej, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, odkrywaliśmy magię liczb, ścigaliśmy się w czytaniu, uczyliśmy się życia w tej niełatwej wspólnocie, jaką jest klasa szkolna. Uwielbiałem naszą bibliotekę, te rzędy oprawionych jednakowo książek, gdzie na brzegach okładek ręcznie przez panią z biblioteki były wypisane tytuły i autorzy. To było coś! W późniejszych latach moim guru był nauczyciel geografii Franciszek Tomal. Surowy i groźny gość, zeszyty (kajety, jak on je nazywał) były naszą biblią, recytowaliśmy je jak wiersze. Dzięki temu nauczycielowi nigdy później już nie miałem problemów z geografią na jakimikolwiek poziomie, a jak bym się mocno postarał to mógłbym jeszcze niejedno wyrecytować. Dzisiaj pewnie Tomala by wyrzucili ze szkoły, bo nie tolerował braku zeszytów, nieodrobionych zadań itp. Facet miał kapitalne poczucie humoru: sypał na lekcjach różnym zabawnymi tekstami. Jak sądzę było to przez niego zamierzone, tak rozładowywał napięcie i emocje, które towarzyszyły nam przy odpowiadaniu przy tablicy czy skupianiu się na nowych tematach. No i nie było nudno.
Potem był nowy stopień wtajemniczenia czyli Kopernik (wówczas tzw. mały). Nie zapomnę pierwszego spotkania z dyrektorem Pawłem Myrdą i jego słów: jesteście uczniami Kopernika czyli macie szczęście, bo większość w Was dostanie się na studia. A w moich czasach dostanie się na studia to nie była bułka z masłem. Kopernik to była kapitalna szkoła (przynajmniej dla mnie), chociaż lekko nie było. Jednym z moich ulubionych nauczycieli był Roman Dybczak, nauczyciel wf. On nas inspirował, motywował, dawał wycisk na lekcjach, co było widać następnego dnia, kiedy czuło się każdy mięsień wychodząc po schodach. Roman nie miał problemu z tym, żeby zostać po lekcjach z nami i przygotowywać nas do zawodów, a mnie w 4 klasie do egzaminów na AWF. Zawsze miał dla nas czas. Imponował mi przy tym swoją niesamowitą sprawnością i umiejętnościami. Matma i prof. Wincenty Chrobak to osobne doświadczenie: i to swoiste poczucie humoru profesora! Nie mam wątpliwości, że dzięki tym lekcjom ja, humanista, bez problemu zdałem maturę z matmy.
Kopernik był zbiorem osobowości, które budziły i strach i podziw. Jednych kochaliśmy, innych niekoniecznie. Postrachem szkoły był prof. Waliczek, nauczyciel chemii. Facet nam dawał nieźle w kość, niektórzy go szczerze nienawidzili, ja lubiłem lekcje z tym gościem, bo genialnie tłumaczył i miał idealne wyczucie jak to robić, żebyśmy ogarniali tę chemię.
Inną legendą szkoły był biolog, prof. Kufel. Ci, którzy wybierali się na medycynę narzekali, bo rzeczywiście u Kufla było mnóstwo pogadanek, pouczeń i zazwyczaj nie miał czasu, żeby porządnie i terminowo zrobić swoje lekcje. Z drugiej strony: to dzięki niemu jeździliśmy na legendarne w szkole spływy kajakowe, a akcje w których Kufel ścigał palaczy w parku albo w „wucetach” do dzisiaj wywołują śmiech. Bez klimatu tworzonego przez tego uśmiechniętego, ogromnego faceta, ta szkoła nie byłaby już taka sama.
Potem, już po studiach, kiedy sam zostałem nauczycielem, znów miałem okazję spotkać wielu świetnych nauczycieli. Ponoć z Krzyśkiem Cieślawskim stanowiliśmy niezły duet: najpierw w Ogrodniku, a później w V LO. W każdym razie Ci, którzy mieli z nim biologię, mogli być pewni, że matura albo egzamin na studia nie będzie dla nich problemem. Praca w V LO i współpraca z Kazimierzem Polakiem to najlepsze co mogło mi się trafić jako nauczycielowi. To dzięki Polakowi V LO stało się tak genialną szkołą, bo to on potrafił zebrać dobrych nauczycieli i zainspirować nas wszystkich, dzięki czemu mogliśmy rzeczywiście realizować nasze powołanie. Aż się człowiekowi chciało uczyć, kiedy widział i słyszał jak uczniowie uwielbiają i podziwiają Tomka Szymczyka, guru matematyki w „Piątce”.
Paradoks tego naszego świata polega na tym, że chociaż zdajemy sobie sprawę, jak ważny to zawód, a w rankingach docenianych ról społecznych nauczyciele są zawsze wysoko, to warunki w jakich muszą pracować i pieniądze jakie za tą pracę dostają są totalnie niespójne z tym, co na co dzień o nich myślimy.
Dzisiaj myślę o tych wszystkich spotkanych nauczycielach z sympatią, nutką nostalgii i - przede wszystkim - z wdzięcznością.