Ile wart jest tak bardzo ceniony sobie przez ogrom ludzi „święty spokój”? Bywa, że w przypadku rodziców małych dzieci zbawienne jest choćby pięć minut ciszy, samotności, braku odpowiedzialności... Nieraz słyszy się opowieści o tym, że maluch nie pozwala na przygotowanie posiłku, wypicie kawy, czy nawet skorzystanie z łazienki. Nasuwa się tutaj kolejne pytanie – jak wiele jesteśmy w stanie znieść, poświęcić czy po prostu zaakceptować, by przez kilka chwil cieszyć się świętym spokojem właśnie.
Opisywany wcześniej typ malucha trafił się również mnie. Choć nic w życiu nie sprawia mi tyle radości, co nasz wspólny czas, to bywały sytuacje, kiedy zwyczajnie brakowało już sił i jedyne, o czym marzyłam, to parę chwil ciszy, spokoju, samotności.
Mała od początku potrzebowała ogromu bliskości i kontaktu fizycznego. Spacer z wózkiem często kończył się tym, że wracałyśmy do domu w konfiguracji – wózek pusty, mała na rękach, mama z zadyszką. Nawet najbardziej ciekawa zabawa przestawała być ciekawa, kiedy próbowałam wstać z dywanu i odejść choćby na pół metra. Z zasypianiem również było ciężko, ponieważ żaden miś, ładna piżamka czy pachnący kocyk z konikiem nie był w stanie zastąpić głaskania po pleckach. Niemal przez rok byłyśmy ze sobą sklejone. Z córką na rękach gotowałam, sprzątałam, jadłam, układałam włosy...
Sytuacja się diametralnie zmieniła, kiedy wróciłam do pracy. Mała poszła do żłobka i stała się bardziej samodzielna. Nabywała też nowych umiejętności i coraz większej ciekawości świata. Z mojej perspektywy była to przeogromna zmiana. Najpierw udawało mi się w samotności umyć twarz, później ugotować obiad (i to dwiema rękami!), coraz częściej zdarzało się nawet wypić herbatę i zjeść obiad bez dziecka na kolanach.
O ile całkowita zależność i potrzeba bliskości w pierwszych miesiącach życia były dla mnie zrozumiałe i nawet nie próbowałam w jakikolwiek sposób przestać je zaspokajać kosztem swojego komfortu, o tyle kiedy mała osiągnęła wiek około dwóch lat, zaczęłam częściej dążyć do własnego świętego spokoju. Pytanie - co jestem w stanie obecnie zrobić, poświęcić czy zaakceptować, by go osiągnąć? Praktycznie wszystko.
Z natury jestem dość pedantyczna, więc z początku ciężko było mi zaakceptować fakt, że dom ciągle wygląda jak sala zabaw. To, że wychodzę ze świeżo posprzątanej łazienki i wchodzę do pokoju dziecka, gdzie nie wiedzieć czemu nagle wszystkie ubrania z szafy wylądowały na podłodze. Albo to, że umyte okna są czyste maksymalnie przez pół dnia. Na ten moment nie mam z tym problemu. Już przestałam biegać za dzieckiem z odkurzaczem. Zamiast tego patrzę, jak rozsypuje mąkę i cieszę się swoim świętym spokojem, popijając ciepłą herbatę.
Najbardziej kuriozalne sytuacje zdarzają się, kiedy mała śpi, a ja robię wszystko, żeby jej nie obudzić. Już zdarzyło mi się klepać kotlety na tarasie, w zimie, w szlafroku. Innym razem trafiła się nam drzemka w samochodzie. Stojąc na czerwonym świetle ruszałam fotelikiem imitując bujanie. Na pewno będę te sytuacje długo wspominać z uśmiechem na twarzy. Jednak chyba najbardziej zapadną mi w pamięci wieczorne seanse filmowe, kiedy dziecko śpi, a my z mężem oglądamy filmy z wyłączonym dźwiękiem. To jest właśnie ten nasz wieczorny święty spokój, który pozwala rano obudzić się z zapasem energii i cierpliwości na nowy dzień.