Pisałem ostatnio, jak to w drugiej dekadzie XIX wieku pani Sabina z Gostkowskich Grzegorzewska podróżowała z Krakowa do Wiednia „swoimi końmi” przez dni siedem, po drodze spotykając w Ołomuńcu „śląską Wenus”. Oczywiście nie każdego było stać na takie luksusy, większość ludzi przemieszczała się pieszo. Niektóre z tych „spacerów”, zostawiając oczywiście znikomy ślad węglowy, odcisnęły wyraziste ślady w historii.
Trochę już zapomniane, pochodzące z łaciny powiedzenie „per pedes”, oznaczające przemieszczanie się na własnych nogach, to skrócona wersja określenia „per pedes apostolorum” – czyli pieszo na wzór apostołów. Kryje się więc w nim nie tylko sposób wędrówki, ale i cel jakiś ważny. Często związany z przekazywaniem wiedzy (jak w przypadku uczniów Jezusa), częściej może – z jej zdobywaniem. I tym razem nie chodzi o to, że niektórzy z nas mieli do szkoły pod górkę.
Wielki humanista i pedagog Jan Ámos Komenský (1592–1670), należący do wywodzącej się z husytyzmu wspólnoty Braci Czeskich, sam siebie uważał za „rodem Morawianina, z powodu języka – Czecha, a z powołania – teologa”, ale sławę zyskał głównie jako reformator edukacji (niektóre z jego pomysłów mogą inspirować i dzisiaj). Między innymi zalecał objęcie nauczaniem – w języku ojczystym – wszystkich, niezależnie od płci i stanu. Jednak międzynarodowe uznanie przyniosła mu książka Janua linguarum reserata… (1632; długi tytuł oznaczał Drzwi języków otworzone, albo Ogród wszystkich języków i nauk), rewolucjonizująca nauczanie języków obcych. Podręcznik opisywał użyteczne fakty o świecie zarówno po łacinie, jak i po czesku, obok siebie, by uczniowie mogli porównać oba języki oraz identyfikować słowa z rzeczami. Przetłumaczono go na szesnaście języków, na przykład w Gdańsku po roku 1634 wydano wersję łacińsko-niemiecko-polską. Komenský przez pewien czas mieszkał w Polsce (w Lesznie, ale też w Elblągu), zmuszony do emigracji z powodu prześladowań Braci Czeskich pod rządami Habsburgów; z Leszna musiał uciekać po potopie (jako protestant poparł Szwedów). Fascynująca postać Komenský’ego to temat na osobną opowieść.
Na razie zwróćmy uwagę na epizod z młodości przyszłego uczonego. Jego rodzice zmarli, gdy miał dziesięć lat. Wychowywany u ciotki w Strážnicach po czterech latach został wysłany do szkoły Braci Czeskich w Přerovie. Nie była to najlepsza placówka oświatowa, ale dostrzeżono zdolności Jana Amosa i zachęcono do dalszej nauki. Po dwóch latach w niemieckim gimnazjum w Herbornie wstąpił w 1613 na uniwersytet w Heidelbergu, najważniejszą wówczas protestancką uczelnię w Europie. Studiował tam jednak tylko przez semestr. Dlaczego? Otóż wszystkie pieniądze wydał 17 stycznia 1614 na zakup rękopisu słynnego dzieła Mikołaja Kopernika O obrotach sfer niebieskich!!! W związku z tym musiał rzucić studia i pieszo (z tym Kopernikiem w torbie) wrócić w ojczyste strony – przez Pragę do Přerova, gdzie został nauczycielem. Długość tej trasy to około 740 km, pieszy potrzebowałby 168 godzin na jej przejście – czyli około tygodnia marszu bez przerwy. Mimo że uczony nie był zwolennikiem teorii heliocentrycznej, rękopis Kopernika towarzyszył mu w jego długoletnich wędrówkach po Europie i uniknął zniszczenia, które było udziałem części jego księgozbioru w ówczesnych wojennych czasach. Dopiero na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XVII wieku został zakupiony przez hrabiów Nostitzów i włączony do ich zbiorów bibliofilskich w Pradze. W rękach czeskich pozostawał przez trzysta lat.
Inną pieszą wyprawę, zdecydowanie krótszą, można uznać za symboliczny początek polskiego odrodzenia narodowego na Śląsku Cieszyńskim. Były wakacje 1847 roku. Z Cieszyna w stronę Krakowa wyruszyło dwóch młodzieńców: dwudziestodwuletni Andrzej Cinciała (później prawnik i etnograf; współzałożyciel„Tygodnika Cieszyńskiego”, Czytelni Ludowej i Towarzystwa Rolniczego) i dwudziestotrzyletni Paweł Stalmach (wówczas student w Wiedniu, później redaktor słynnej „Gwiazdki Cieszyńskiej”). Wyruszyli pieszo do Krakowa z ważną misją – chodziło o polskie książki.
Genezę tej wyprawy Cinciała opisywał prawie czterdzieści lat później następującymi słowami: „Kiedy zawiał na Śląsk polski wiatr, […] młodzież gimnazjalna powzięła myśl założyć stowarzyszenie pod nazwą Towarzystwo Uczących się Języka Polskiego na Ewangelickim Gimnazjum w Cieszynie. Członkami tego towarzystwa byli, z małymi bardzo wyjątkami, synowie rolników śląskich, mówiący językiem polskim, jakiego nasz lud na wsi używa. Nie było tu tedy wielkiej trudności w nauce; jedyna trudność była ta, iż Towarzystwo nie posiadało żadnych książek, ani gramatyki, ani słownika, ani wypisów, lub jakiejkolwiek innej książki, z której by języka polskiego i literatury uczyć się było można. Biblioteka gimnazjalna nie posiadała żadnych polskich książek; w całym Cieszynie i na całym Śląsku nie można było dopytać się o polskie książki, bo ich wcale nie było; nawet w szkołach nie było polskich książek, bo w szkołach miejskich uczono lud polski po niemiecku, a w szkołach wiejskich uczono lud polski po czesku. – Kupić zaś polskich książek nie było za co, bo ani Towarzystwo, ani członkowie jego nie mieli na to środków. Zwrócono więc oczy na Kraków, ten Kraków, który jest tak bliski, ale z upływem czasu stał się tak dalekim, że go Ślązacy przez kilka wieków nie oglądali” (Pamiętnik Czytelni Ludowej w Cieszynie na Śląsku Austriackim, wydany z powodu 25-letniego jej jubileuszu, Cieszyn 1887, s. 60–61). Obydwaj młodzieńcy pozostawili wspomnienia, na podstawie których można zrekonstruować bieg wydarzeń, choć trudno rozsądzić, czy to Stalmach namówił Cinciałę na wyprawę, czy może Cinciała Stalmacha (zresztą po latach obaj cieszyńscy budziciele gorąco się spierali też o inne sprawy).
W każdym razie wyszli 14 sierpnia z Cieszyna bez „odpowiednich środków podróżnych” (czyli pieniędzy), bez paszportów i bez jakichkolwiek rekomendacji. Przed wyjściem napili się wódki i nabrali gruszek do kieszeni. Nie wiadomo, czy to gruszki, czy napitek, czy może duch przygody sprawiły, że jak wspomina Cinciała, byli „bardzo weseli i dobrej myśli”. Po drodze zatrzymywali się u dawnych znajomych z gimnazjum, którzy już pracowali (nauczyciel, pisarz gminny, ekonom). Przystanki wynikały „z przyczyn, których się łatwo domyślić można” podaje Cinciała, zostawiając nam domysły czy chodziło o jadło, napoje, odpoczynek czy może nocleg (zapewne wszystko razem). Trasa w jedną stronę liczyła około 120 kilometrów, co oznacza 27 godzin marszu. Jeśli dziennie szli przez osiem do dziewięciu godzin, wędrówka w jedną stronę mogła trwać trzy do czterech dni. Ogółem pokonali jakieś 240 kilometrów.
„Kraków wówczas wywierał smutne wrażenie – wspominał Stalmach przybycie do dawnej stolicy – wyglądał opuszczony, pokazywano domy niezajęte; ale wszystko było nadzwyczaj tanie. Było to w czasie przejścia jego z wolnej republiki [tzw. Rzeczpospolita Krakowska, która oficjalnie nazywała się Wolne, Niepodległe i Ściśle Neutralne Miasto Kraków i jego Okręg istniała w latach 1815–1846] do poddaństwa austriackiego, i był jeszcze kordonem otoczony; aby dostać się do niego, poradzono nam w Podgórzu, byśmy wobec straży, stojącej przed mostem nad Wisłą, jako miejscowi szli śmiało; udało się to, i zabawiliśmy w Krakowie dwie doby”. Na poszukiwanie ofiarodawców książek cieszyńscy wysłannicy mieli w Krakowie dwa dni! Bez telefonów i maili! Niby żyło się wówczas wolniej, ale jak widać – można było działać całkiem szybko.
Z relacji Cinciały wynika, że „zebrali tamże sporą ilość książek polskich, które od różnych osób darowane zostały”. Stalmach jest bardziej konkretny. Wspomina, że trafili do profesora Józefa Muczkowskiego, w owym czasie dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej mieszczącej się w gmachu Collegium Maius (trzy i pół stulecia wcześniej w tym gmachu studiował Kopernik). Muczkowski „wielce naszą myślą się zainteresował” i podarował młodzieńcom z Cieszyna „kilkadziesiąt książek”. W każdym razie, jak zapamiętał Cinciała, „z tych zebranych książek ułożono dwa stosy, związano je sznurem, włożono na grzbiety i tak obładowani wracali ciż młodzieńcy piechotą z Krakowa na Śląsk”. Sądzę, że z tym bagażem szli wolniej, więc wracali dni cztery. Do Cieszyna wrócili 23 sierpnia.
W której części podróży emisariusze odwiedzili Kalwarię Zebrzydowską, nie wiadomo. Chyba w drodze powrotnej, bo dopiero po przytoczonym wyżej opisaniu Krakowa Stalmach przywołuje anegdotę, jak to bardzo spragnieni, wstąpili w tej okolicy do „gospódki” i zapytali prowadzącego ją arendarza, czy ma piwo: „«O gdzieby tu piwo dostać, ale wódka jest dobra», odpowiada. «Wódki nie pijemy». «Ej, dam wina ku zdrowiu», rzekł i po chwili przyniósł z piwnicy. Była to kapuśnianka z wódką, ale dobrze posłużyła i Żydek wziął tylko kilka krajcarów”.
Te przyniesione per pedes apostolorum książki „były pierwszymi książkami polskimi naukowymi na Śląsku – twierdził Cinciała w cytowanym wydawnictwie jubileuszowym – […] stały się podwaliną Biblioteki Polskiej dla Ludu Kraju Cieszyńskiego później założonej, a następnie stały się kamieniem węgielnym biblioteki naszej Czytelni Ludowej w Cieszynie”.
Gdyby ktoś nakręcił o naszym regionie film w rodzaju Najdłuższej wojny nowoczesnej Europy (dlaczego go jeszcze nie ma?!), ta piesza wyprawa powinna się znaleźć w pierwszym odcinku.
PS. Wspomnienia Stalmacha cytuję za książką Emanuela Grima Paweł Stalmach. Jego życie i działalność w świetle prawdy (Cieszyn 1910), zapiski Andrzeja Cinciały opublikował jego wnuk Jan Stanisław Bystroń pod tytułem Z Pamiętnika Dra Andrzeja Cinciały (Cieszyn 1900). Obydwie są dostępne w bibliotekach cyfrowych. Polecam!