Moje miasto Bielsko-Biała już dwa razy za mojego życia zmieniało radykalnie swój charakter. I nie chodzi mi o politykę (tu też zmian było całkiem sporo), ale o coś, co można nazwać miejskim DNA.
W dzieciństwie chodziłem z chłopakami z ulicy nad Białkę, by sprawdzić czy rzeka jest dziś czerwona, niebieska czy może żółta. I nie, nie kierowała nami świadomość ekologiczna, w tamtych czasach pojęcie nieznane, lecz (nomen omen) czysta ciekawość, na jakiż to kolor dziś farbują tkaniny w zakładach włókienniczych, położonych wzdłuż Białki i do niej spuszczających wszystkie ścieki. Był to dla nas widok naturalny, tak jak naturalne było, że nasze dwumiasto było włókiennicze, że wielkie fabryki w centrum i w podmiejskich dzielnicach wyznaczają rytm życia (od 6 do 14, od 14 do 22, potem nocna zmiana), że żyły i tętnice Bielska i Białej utkane są z bielskiej wełny, a płynie nimi właśnie paskudnie kolorowa woda z Białki.
A potem przyszły lata dziewięćdziesiąte i woda w Białce przestała się mienić wszystkimi odcieniami farbiarni z Wegi, Weluxu czy Bewelany. W ciągu kilku lat zniknęły dziesiątki firm i tysiące miejsc pracy, a w ślad za nimi przez następne lata ubywało kominów i pofabrycznych ruder. Opinia publiczna oskarża o to Balcerowicza, ale nie jest to już tak oczywiste, gdy spojrzymy na to, co stało się z przemysłem włókienniczym w całej Europie. W Niemczech, Anglii czy Hiszpanii Balcerowicza nie było, a i tak tamtejsze firmy przeniosły swoją produkcję najpierw do Turcji, a potem dalej na wschód, do Chin, Bangladeszu i Wietnamu. Tako rzecze Globalizacja…
Przy wszystkich kłopotach i dramatach związanych ze śmiercią tego miejskiego DNA, czuć było u bielszczan dumę, że mimo wszystko miasto sobie dobrze radzi, że pozostawione samo sobie (inaczej niż Łódź, która dostała olbrzymie rządowe wsparcie) odnalazło dość sił i kreatywności, by ten ekonomiczny kataklizm przeżyć i wyjść z niego silniejszym. A miejskie DNA się zmotoryzowało: teraz w stalowych żyłach miasta zaczęła krążyć benzyna. Jak grzyby po deszczu kiełkowały nowe firmy motoryzacyjne, w Bielsku-Białej produkowano nie tylko samochody Fiata i silniki do nich, ale też podzespoły do wszystkich chyba światowych marek motoryzacyjnych. Inżynierowie dali radę utrzymać to miasto w ruchu.
I tu kolejny raz wkracza na scenę Jej Wysokość Globalizacja. Najpierw Fiat staje się tylko częścią wielkiego międzynarodowego koncernu Stellantis, który ma zupełnie inne priorytety i plany: Bielska-Białej z Paryża i Ameryki nie widać. Potem produkowane u nas silniki spalinowe, znajdują się na cenzurowanym w Brukseli. A potem wojna celna UE z Chinami zadaje kolejny cios firmom motoryzacyjnym. Jeszcze przez jakiś czas tli się nadzieja, że w miejsce Fiata wejdzie Polska Grupa Zbrojeniowa i zamiast „malucha” będą produkować większe pojazdy, ale i z tego nici.
Nie mam złudzeń. Miejskie DNA kolejny raz będzie się musiało zmienić. Przemysł motoryzacyjny (taki jak w Bielsku-Białej) to nie jest przyszłość, to branża schodząca. Co tym razem wymyśli nasze miasto? Jestem pełen obaw, bo nie dostrzegam dziś tej energii i determinacji co na przełomie lat 80. i 90., teraz dominuje raczej kunktatorstwo i „ustawianie się”, ale może to tylko złudzenie i potęga kreatywności jeszcze raz obudzi się z drzemki. Oby!
A na razie Rada Miejska zmienia nazwy przystanków autobusowych. Od tej pory przystanek Warszawska/FIAT zmienia się na Warszawska/Węglowa, Grażyńskiego/FIAT I będzie się nazywał Grażyńskiego/Kwiatkowskiego a przystanek Grażyńskiego/FIAT II nosi nazwę Grażyńskiego/Kładka.