Już samo wejście do pociągu powodowało, że stawaliśmy się kimś innym. I życie stawało się czymś innym niż normalnie, w ciągu roku szkolnego. Rodzice tylko z grubsza wiedzieli, dokąd jedziemy. No i mogliśmy się przesiąść do innego pociągu i nikt nas nie sprawdzał. Mieliśmy przy sobie odrobinę grosza, częściowo od rodziców, częściowo zarobionego np. na sprzątaniu wagonów albo jako niewiarygodnie nisko opłacani chwilowi pomocnicy budowlańców. Ale bilety kolejowe również były wtedy niewiarygodnie tanie. A przeżyć dzień dało się na bułce z maślanką albo na makaronie z cukrem. Na miesiąc znikaliśmy z naszego codziennego życia.
Pamiętam, jak siedzimy na stopniach jadącego wagonu, w otwartych na oścież drzwiach i czuję, jak wydobywa się gdzieś ze środka mnie coś, czego nie znam, i co też jest przecież mną, ale innym. Wakacyjnym. Uwolnionym.
Wtedy jeszcze nie wiemy, że przez całe lata będziemy to wspominać. Że później się okaże, że te właśnie wyjazdy, te wypady z codzienności, zostają we wspomnieniach najsilniej, najwyraźniej, że ciągle się do nich wraca, jak do niewielu innych rzeczy w życiu. Że ten zapach powietrza w otwartych drzwiach pociągu jadącego niespiesznie przez Kotlinę Kłodzką zostanie ze mną i będzie wracał, i wracał. Tak jakby to właśnie budowało nas najbardziej. Te okresy nierobienia niczego ważnego, niczego, co by miało praktyczne znaczenie. To dziwne.
Prawie zawsze jest wtedy lato, więc dużo Słońca, więc skąpane w złocie te wspomnienia.
Co się robiło? Nic. Gadało się o niczym, co zapadłoby w pamięć. Grało się w różne wymyślane gry. Rozbijało się namiot. Mówiło się śmieszne rzeczy w namiocie przed snem. Szło się gdzieś, gdzie nagle wpadało do głowy: „A weźmy, chodźmy tam!”. Na przykład na stary cmentarz w środku nocy. Albo do ruin. Grało się w rozkazy. „Musisz udawać ślepego, łazić deptakiem i krzyczeć: Widzę wasze dusze!” Grało się na gitarze i się zbierało drobne na frytki. I się mówiło po przeliczeniu: „Ej, ale stać nas teraz, żeby nawet nad morze spróbować! Weźmy chodźmy!”. I się składało namiot, brało plecaki i wio, nad morze. Jechało się stopem. Żukami, tarpanami, starami. Raz traktorem, na przyczepie. Kiedy wygrzebaliśmy się z tej przyczepy, gdy stała w kolejce do stacji benzynowej, dostaliśmy śmiech i oklaski. I od razu mówi śmiejący się z nas kierowca dostawczaka, że jedzie na Hel. No to siup, na Hel. Nikt z nas nigdy jeszcze nie był na Helu. Jedziemy i podziwiamy, że morze z dwóch stron. I fajnie jest, więc gdy nasz śmiejący się kierowca, gdy dojechaliśmy, mówi, że tylko wyładuje towar i wraca do Łeby, mówimy: „A ten Hel ciekawy?” „Eee, nie!” - odpowiada. I nawet nie wysiadamy, tylko z powrotem do Łeby. A w Łebie nagle: „Hej! Aśka? Co ty tu robisz?”. Aśka pracuje w domu wczasowym, wakacyjnie, w kuchni. „Poczekajcie tu, za tym kioskiem!”. I wynosi nam w słoikach obiady wczasowe. Ziemniaczki, buraczki, kotlety mielone. Najpyszniejszy obiad. Jedzony ze słoików, rękami, na ulicy, za kioskiem. Noc na plaży, żeby doczekać do wschodu słońca, bo zachód jest oczywisty, ale żeby wschód zobaczyć, trzeba całą noc nie spać. No to nie śpimy. Ognisko palimy, ale drewna mało. Dogasa. Potem zimno. Jacyś nowi ludzie, poznani na plaży, po gadaniach wspólnych, śpiewaniach, czekają z nami na Słońce. Przykrywamy się wszyscy, czym się da. Przytuleni, półprzytomni z niespania intensywnego próbujemy przetrwać najzimniejszy, przedświtowy czas. Straż graniczna tuż tuż, przed pierwszymi promieniami, kiedy już szaro się robi, mówi: „Tu jest granica państwa. Tu nie wolno nocować.” „Ale jak granica? Przecież tu jest plaża!” I kłócimy się z nimi, dyskutujemy, dziewczyny używają uroku, i się w końcu zgadzają żołnierze poczekać z nami, pilnować, żebyśmy nie przekraczali granicy do Szwecji. I tak nas zastaje Słońce. Zziębniętych, powtulanych w siebie, ze stojącymi nad nami żołnierzami ze straży granicznej, nadmorskiej. Jest euforia. Kto by pomyślał, że taka euforia wybuchnie z powodu zwykłej, najzwyklejszej w świecie takiej sprawy, jaką jest wschód słońca. I potem zziębniętymi palcami po strunach gitary, że opadły mgły, śpiewamy, żeby zarobić na gorącą herbatę. I tak się to podoba pani od herbaty, że jeszcze nam ciasteczka przynosi i specjalnie dla niej, rozgrzani tą herbatą, chrupiąc ciasteczka, z całą donośnością ryczymy: „Parapanian la bamba!” Akordy: CFG. Dziewczyny tańczą jakieś parakubańskie tanuszki. Jest tak wrażeniowo i ulotnie, że w najśmielszych przebłyskach nikt by się spodziewał, że się to tak bardzo wryje w nas, w pamięć, w to, kim jesteśmy, kim będziemy.
W Sopocie na molo sprzedajemy wynalazek Ewy. Plastikowe kubeczki po serkach homogenizowanych topi się w ogniu zapalniczki, i kiedy kapie ten rozgrzany, roztopiony plastik, formuje się z niego koraliki na żyłkach, rzemyczkach. I te koraliki wyglądają jak niezwykłe, morskie kamyki. Za te pieniądze kupujemy napoje w puszkach, żeby sprzedawać je na plaży.
„A zimne macie?” - pytają plażowicze. „Skąd! Zimne niezdrowe! Państwo rozgrzane upałem, zimne państwa zabije! U nas wyłącznie ciepłe, rozgrzane, gazowane napoje w puszkach! Najlepiej gaszą pragnienie!” Zatrzymuje nas ratownik i prowadzi do szefa plaży. Nie wolno sprzedawać bez zezwolenia. Za karę zabierają nam wszystkie niesprzedane puszki, które trochę już parzą, nagrzane słońcem, więc nawet dobrze. W Gdańsku już wieczór, wszystkie sklepy zamknięte. Nie ma nic do jedzenia, a głodni wszyscy po tym dniu. Co tu zrobić? Głód ssący taki. „Ej! Chodźmy po kościołach popytać!”. Chodzimy od plebanii do plebanii, a w Gdańsku jest ich trochę. „Czy moglibyśmy prosić o kawałeczek chleba?” Co, jak co, ale chleba na plebanii nie odmówią. Musieliby potem z tym żyć, a jakoś niezręcznie. Jeden ksiądz przynosi nam piętkę, inny suchą kromkę, siostrzyczki dają nam całe pół bochenka. Pod Neptunem dzielimy się tymi chlebami. Nigdy w życiu się tak nie objadłem, jak wtedy. Prawdziwe rozmnożenie pokarmów. Najedzeni zasypiamy na ławkach. Budzi nas zimno przedświtu, takie do szpiku kości. I znów gitara, i Stachura. Drzemy się, żeby się rozgrzać, na środku gdańskiego rynku: „Ktoś tam cicho czeka, by ktoś powrócił!!! Do gwiazd jest bliżej niż krok!”. Trzeba wracać. Zawsze. Wcześniej, czy później. Już czekają na nas tamci my, sprzed wyjazdu. Już przebierają nogami. Ze swoimi obowiązkami, nerwami, stresami, smutkami, strachami. Już się ktoś boi, co będzie w kolejnej klasie, co w domu, już wyłazi, obsadza nas całe tamto życie z powrotem. Jeszcze ostatnie oddechy tych nas tu i teraz, ostatnie szepty, śpiewy. I nie pamiętam dalej. Urywa się. Do następnych wakacji prawie nic. Jakieś śladowe wspomnienia. A o kolejnych takich uwolnieniach mógłbym godzinami, bo jeden wyciągnięty szczegół pociąga następny i wysuwa się cały łańcuch kolorowy, błyszczący. I myślę sobie czasem, teraz, po latach, że wbrew pozorom, może to właśnie jest to główne życie. To uwolnione. A cała reszta życia pracuje tylko na te fragmenciki. Hm.