„Teraz albo nigdy”, tak sobie postanowiłam dodać otuchy, gdy wiele lat temu obcięłam bardzo długie swoje włosy do chłopięcej fryzury, nazwę ją sobie nawet pogardliwie „fryzurką”. Pamiętam drżenie kolan i głosu, gdy zbliżało się to „teraz”, a jego waga rosła w siłę, moment był wielki. „Teraz” miało zniweczyć wieloletnią historię warkocza, unieważnić ją, a jednocześnie w przyszłość wchodziłam z króciutkimi włosami, które wydarzyły się „teraz”. „Teraz” przyjęło wtedy bardzo konkretny kształt, bardzo konkretnego poniedziałku, poniedziałku z drżeniem głosu i kolan. Obcinanie długich włosów jest wystarczająco rytualne, żeby ten poniedziałek na zawsze stał się dniem jakiegoś przejścia. Ludowe jego wyobrażenia nawet przez chwilę podpowiadały mi postrzyżyny za karę, ale tylko przez chwilę, bo nie było w tym wtedy żadnej kary, świadoma, odważna decyzja wyemancypowanej dwudziestodwulatki. Teraz będę wyglądać zupełnie inaczej! Teraz, to znaczy przez kolejne miesiące, może lata, teraz to znaczy przez resztę mojego życia, jak Bóg da, żeby była jakaś reszta. Są takie słowa, które zajeżdżają w swojej filozofii naszą głowę, słowa jak rwące, górskie potoki z wieloma zakrętami i wodospadami, wciąż wtrącające nas w ślepe zaułki, gdzieś pod kamieniami, gdzieś w zakola. „Teraz” i „tutaj”, „tutaj” i „teraz”… a mogłam pisać o czymś innym, kurczę… Ale o dwóch słowach równocześnie nie napiszę na pewno, bo to dwie rwące, górskie rzeki. Nie. Nie. Zostaje więc „teraz”.
Teraz to znaczy kiedy? Wydawało mi się, że wiem, bo poza tym, że uprawiam słowo mówione i pisane, to jeszcze z wielką pasją uprawiam słowo myślane i wydawało mi się, że poukładałam, co trzeba i teraz wiem. Tymczasem rwąca rzeka! Słowo „teraz” jest tak nabrzmiałe semantycznie, że o Matko Boska!
Moja mama, staruszka, często kiedy wspomina przeszłość, wzdycha ciężko: „no a teraz…” To takie „teraz”, które nie tylko nie oznacza żadnej istotnej chwili, ale nawet nie oznacza jakiegoś znaczącego interwału w jej życiu, ono oznacza właściwie przełom XX i XXI wieku, chyba nawet kawałek XXII i na domiar złego – w ciemnych kolorach malującą się przyszłość świata w ogóle! „Teraz” to chyba najbardziej pakowne słowo na świecie.
Nie lubię, właściwie nie cierpię modnych teraz, czyli tak od kilkunastu lat, a od dziesięciu na pewno, troszkę domorosłych filozofii z kategorii „ŻYJ TU I TERAZ” – nie cierpię, bo one często są karykaturalnie spłaszczone tak, że aż wstyd! Raz tylko zajrzałam do poradnika, który podsunął mi z jakiegoś powodu Facebook, widać wydałam mu się karykaturalnie żądna rady i teraz mam takich poradników mnóstwo i zawsze na podorędziu jakieś „TERAZ JEST TWÓJ CZAS!”. Pójdę teraz dwiema ścieżkami, pierwsza jest zabawna, bo zwykle to nośne hasło oznacza, że mam zainwestować w kilkudniowe SPA, koniecznie z przyjaciółkami, że mam pięćdziesiąt już lat i powinnam teraz zadbać nareszcie o swoją skórę, że przeszłość teraz nie ma już żadnego znaczenia, że mam się od niej uwolnić, pozwolić się teraz zabliźnić ranom, powysychać jeziorom łez (nie mam ran, nie mam jezior) i zainwestować w najlepszy możliwy krem pod oczy, bo teraz jest ostatni na to moment. Ach, i jeszcze właśnie teraz, kiedy nikomu już nie muszę służyć, nie muszę się poświęcać (nigdy nie służyłam i nigdy się nie poświęcałam, po prostu żyłam z całych sił i tyle), mogę cała być tylko skupiona na sobie, powinnam cała postawić siebie i to swoje zadbane ciało i ten swój wypoczęty umysł na samorozwój, bo kiedy, jak nie teraz??? Karykatura, bo to wyżej, to jednak zwykła definicja egoizmu i egotopizmu w niczym nie zanieczyszczonej formie.
Druga ścieżka jest fajna, fajniejsza, bo naprawdę „TERAZ JEST MÓJ CZAS!”. Nie umiem żyć inaczej niż bardzo „teraz”, bo warto się nauczyć głębokiego zanurzenia w „teraz”. Intensywność przeżywania codzienności to nic innego jak wielka uważność na drugiego człowieka, na słowa, na obrazy, na przyrodę, na siebie, wielka akceptacja dzisiaj, z całą niespodzianką zdarzeń, wielka ciekawość tego, co jest, jakiekolwiek jest.
Ale „teraz” nie może być wyrwane z kontekstu przeszłości, bo to jest nasza nadzwyczajna ludzka cecha, że wspominamy, wracamy, czytamy stare listy, porządkujemy stare fotografie, znajdujemy stare bilety do teatru i stare sukienki, które zagrały jakąś piękną melodię na jakiejś pięknej randce, że spotykamy się na nowo z ludźmi, których dawno już z nami nie ma. „Teraz” jest fajne, bo zanim nastało, było jakieś „kiedyś”, takie „kiedyś”, które moment temu nazywało się „teraz”. Nie chcę przeoczyć tego „teraz”, bo ono ma tę najbardziej w sobie zakotwiczoną cechę nieuchronnego niestety przemijania, jest ze mną tylko przez chwilę, ja teraz jestem tylko przez chwilę. Moje „teraz” to dzisiaj - w przemiłym otoczeniu wczorajszych wrażeń i jutrzejszych marzeń na jesień i na resztę życia. „Teraz” wyrwane z kontekstu jest strasznie płaskie, jest zupełnie o niczym.
Nasze „teraz” jest często byle jakie, bo rozmowa sprzed tygodnia nie chce się skończyć w naszej głowie, przybiera coraz to nowe kształty, coraz to nowe finały, jakby można było do rozmowy sprzed tygodnia dołożyć choć jedną sekundę, choć jedno słowo… A „teraz” umyka, jest tylko tamto, sprzed tygodnia. Nasze „teraz” jest byle jakie, bo rozmowa, która nas czeka za tydzień ma już w naszej głowie z piętnaście wersji i to w różnych kolorach (wszystko widzę w kolorach, rozmowy też). A „teraz” umyka. Mam czasami takie tygodnie bez wtorków, bez czwartków, a bywa, że i bez niedziel. Myślę, że nasza uważność na to, co teraz, jest marnej jakości… Po prostu marnej jakości…
Gospodarowanie czasem to najważniejsza z umiejętności, jaką powinniśmy posiąść zanim się zestarzejemy z poczuciem przeoczonego „teraz”, ale uciekam prędko od skojarzeń z facebookowymi poradnikami „ZATRZYMAJ CZAS!”. Dajmy Facebookowi spokój. A przy okazji, ile się natrudził Marcel Proust w „Poszukiwaniu straconego czasu” – w poszukiwaniu straconego czasu (nie wiem, jak to zgrabniej zapisać, więc tak zostawiam), a jak bardzo wypełniliśmy język frazeologizmami, które miały chyba dać nam złudzenie, że umiemy zarządzać czasem, że go rozumiemy, że przejęliśmy kontrolę, że jest w naszych rękach – nie rozumiemy, nie przejęliśmy kontroli, nie jest w naszych rękach – bo nie nauczyliśmy się żyć intensywnie teraz, czyli dzisiaj. W wyznaniach św. Augustyna pada słynne pytanie i równie znana odpowiedź. „Czym jest czas?” – pyta filozof, by natychmiast odpowiedzieć: „Gdy mnie nikt o to nie pyta, wiem; gdy zaś chcę wyjaśnić pytającemu, nie wiem”. Właśnie, trudno wyjaśnić naturę czasu, więc nie wyjaśniamy, więc lekceważymy, więc marnujemy, więc pogubieni plączemy się w znaczeniach i umieramy z przeoczonym „teraz”. W powieści „Bieguni” Olgi Tokarczuk pojawia się zdanie: „Wystąpiła chwila Kairosa”. W języku starogreckim „kairos” to tyle, co właściwy czas, a właściwy czas to „teraz”, takie „teraz”, które zaprasza do intensywnego, pełnego życia. „Kairos” jest codzienne, coporanne, cowieczorne, conocne, bo „teraz” za moment stanie się historią, do której stracimy bezpowrotnie dostęp. Słowa Olgi Tokarczuk trafiły na transparenty podczas protestów studentów w Serbii w lutym 2025, bo kiedy nastaje „kairos”, to trzeba żyć w najlepszej jakości.
Czasami „teraz” to ta akurat trwająca przez sekundę sekunda, czasami „teraz” to deszczowe, zimne lato, trzy miesiące, czasami „teraz” to trzydziestoletnia emerytura, , czasami „teraz” to XXI wiek. „Teraz”, kurczę, jest nietrwałe. Czasami chciałoby się jakoś je umocować na dłużej, jakoś spowolnić jego upływ, jakoś przechytrzyć, schować na chwilę i przeczekać… Kurczę, nie ma szans…