Na początek mała retrospekcja. Gdzieś z początkiem lat 80., czyli tak naprawdę dawno, dawno temu, w wieku lat nastu miałem tę okazję uczestniczyć w młodzieńczym wypadzie na wieś. Wraz z kolegą gościliśmy przez cały weekend w domu trzeciego spośród nas, który – prawdziwy szczęśliwiec – mieszkał daleko poza miastem.
Czego tam nie było… wielkie ognisko, nocne kąpiele w stawach rybnych (oczywiście zakazane), owoce zrywane prosto z drzew (niekoniecznie tych należących do rodziny kolegi), strzelanie z karbidu i długie wałęsanie się po polach, a do tego gadanie, gadanie…
Ja nieco praktyki wiejskiej miałem już za sobą, wcześniej zaliczyłem jakieś wakacje u rodziny, sianokosy, żniwa – czyli minimalną wiedzę posiadałem, przynajmniej na tle tej, która była udziałem drugiego gościa. Ten, wychowany na bielskim osiedlu, nie wiedział kompletnie nic, a do tego był zafascynowany tym innym światem, tak różnym od blokowiska. Dlatego też pytał i pytał: - A co tu rośnie? To tak wyglądają ziemniaki? A to żyto czy pszenica? Owies? To jak wygląda pszenica? A kiedy sieje się ziemniaki? – I tak stale. Ten brak wiedzy praktycznej wcale nie oznaczał braku znajomości teorii. Z edukacji wyniósł chociażby wiedzę, jakie mamy zboża czy skąd się bierze masło, ale nie miał nigdy okazji skonfrontować tej wiedzy z rzeczywistością, dostarczając nam przy okazji nieco zabawy. Taka teoria bez praktyki w nastoletnim wydaniu.
A teraz bliżej naszych czasów. Kilka lat temu jeden z kanałów telewizyjnych z szumem zapowiadał rozrywkowy cykl programów z hipnozą w roli głównej. Znajomy student w jakiejś sytuacji towarzyskiej zapytał mnie wprost: - A co to jest ta hipnoza? W pierwszej chwili byłem zaskoczony i zdziwiony; no jak to, taki element wiedzy ogólnej przecież, pojęcie, którego nie trzeba mieć w programie szkolnym, żeby wiedzieć mniej więcej, co to.
Okazuje się jednak, że trzeba. Bo na fali specjalizacji, wylano dziecko z kąpielą i powstała teoria bez teorii. I nie chodzi tu wcale o pojęcie hipnozy tylko, bo problem jest o wiele szerszy. Na przykład z programu studiów chyba większości uczelni usunięto jakiekolwiek podstawy filozofii. Kiedyś, gdy pracowałem w szkole (znowu dawno, dawno temu), namawiałem młodych, otwartych jeszcze ludzi, aby poświęcali więcej czasu na naukę, bo przed nimi matura, a później studia. A studia to nie tylko ciekawsza praca, czasem nawet lepiej płatna, ale też szeroka wiedza, która pozwala osiągnąć jakiś dystans do siebie i otaczającego świata, a przez to byś spokojniejszym, może nawet szczęśliwszym, bo przecież wiele spraw nie będzie wyprowadzać z równowagi, jeżeli choć trochę się je rozumie. I najlepsze jest to, że sam w to wierzyłem. Czas jednak brutalnie pokazał, że dla bardzo wielu ludzi dążenie do szczęścia jest równoznaczne z dążeniem do samozadowolenia, a często po prostu do posiadania.
A tu państwo i jego narzędzia, w tym system edukacji, na przestrzeni właściwie jednego pokolenia doprowadziły do sytuacji, że wykształcenie jest jedynie instrukcją obsługi przyszłego zawodu i nie daje żadnej wiedzy tzw. ogólnej. I spytaj teraz magistra inżyniera o Platona czy Kanta. Lecz w medialnych dyskusjach nad przeładowanymi programami nauczania ten wątek jakoś w ogóle się nie pojawia i obawiam się, że się nie pojawi. A jeżeli już dojdą do skutku jakiekolwiek zmiany w edukacji, to tego problemu nie rozwiążą. On bowiem leży u samych podstaw, z których wynika pytanie: czym ma być edukacja.
Obawiam się, że przypadek hipnozy nie był jedynie incydentem. A zresztą, jeśli czegoś nie wiesz, to sobie wygooglaj i już.