Wczorajszej nocy obejrzałam któryś już raz z kolei „Między niebem a piekłem”. Bardzo lubię. Lubiłam Robina Wiliamsa, a w tej roli szczególnie. Kiedy dopada mnie jakiś taki egzystencjalny niepokój, wydaje mi się, że jutro jest bardziej niepewne niż kiedykolwiek, że śni mi się Genua, w której nigdy nie byłam, a „Pachnidło” jest pierwszą książką, która wpada mi rano w oko, kiedy nie rozmawiam z nie wiadomo jakiego powodu od kilku dni z moją przyjaciółką – to dobrze mi robi ten film.
W ogóle kiedy go obejrzałam po raz pierwszy i wszystko w moim życiu było jeszcze zupełnie inne, miałam poczucie, że znalazłam w nim wreszcie wypełnienie strasznej luki, jaka straszy w mojej głowie w związku z niezdolnością do wyobrażenia sobie nieba. O ile głęboko wierzę, o tyle nie widzę. Piekło ok. Wyniosłam z przedszkola trzymający się kupy obraz diabła i kotła z warzącą się smołą. Diabły widzę, piekło jako tako, a niebo? Nieba nie widzę.
Piekło jest atrakcyjne, atrakcyjniejsze literacko, atrakcyjniejsze malarsko. Pojechałam z klasą na wycieczkę do Gdańska i obiecaliśmy sobie, że posiedzimy trochę w Muzeum Narodowym przed „Sądem ostatecznym” Hansa Memlinga. Na stronie muzeum odkryliśmy znakomitą lupkę do zaglądania wręcz pod powierzchnię tego arcydzieła. Polecam Czytelnikom, nowy „Sąd ostateczny”! Nowy! Na nowo! Niebo u Memlinga jakoś nie pociąga, statyczne, dostojne, trochę nawet nudne, a tymczasem w piekle szał uniesień i opadań. A te pozy, a te miny, a te stopy, a te dłonie! Trudno oderwać oczy! Włączamy lupkę. Trwoga i szał przerażenia. Anioły bez wyrazu, za to oszalałe pasją miażdżenia diabły nie nudzą nas nigdy. Pociągające piekło, nie wiedzieć do końca dlaczego, pociąga i już. Uczę od ćwierć wieku z górką polskiego w szkole średniej i wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten obraz nie niesie żadnej przestrogi, prawe skrzydło zwyczajnie uwodzi, pociąga przerażeniem, które pozostając na płótnie, trochę przypomina lwicę w ogrodzie zoologicznym. Wszyscy – dorośli, dzieci, wszyscy, czekają aż zaryczy, aż pokaże kły, aż przespaceruje się tuż przy kratach krokiem pewnym, szybkim, jakby wiedziała gdzie jest podkop i czekała tylko na chwilę nieuwagi żądnych przygód turystów. Podobnie jest z diabłami, a jeśli jeszcze są człowieko-, czy zwierzokształtne i mają motyle skrzydła i pazury, jak odlane z ołowiu, to jedynie uwodzą przerażeniem, takim trochę pop-przerażeniem, ale nie napawają żadnym wiekuistym lękiem (obraz powstał w połowie XV wieku, jak niby ma ciągle napawać lękiem, nie napawa!).
Czytam na nowo „Mistrza i Małgorzatę”, w ogóle często na nowo czytam książki, bo mam taką przypadłość, że czytam zawsze pod wpływem… pod wpływem przeróżnych okoliczności, nastrojów, doświadczeń i zawsze, ale to zawsze pod wpływem uczuć. Właściwie nigdy nie mam pewności czy ja dobrze przeczytałam, czy ja rozumiem jak należy? Ale co to znaczy dobrze i jak należy? No tak trochę dzieje się z lekturami szkolnymi, które też czytam ciągle na nowo i ciągle inaczej i nic na to nie poradzę, że ciągle inny punkt widzenia. A „Mistrz i Małgorzata” jest poza konkursem. Czytam zawsze tak samo, może dlatego, że zawsze wtedy, kiedy toczy się we mnie wojna postu z karnawałem i kiedy jestem jakoś powadzona z Bogiem i trochę ze światem. Uwielbiam przewrotność tej przewróconej historii, podziwiam i cenię Wolanda i bawi mnie od lat Behemot. Co prawda kiedyś nie za bardzo rozumiałam mistrza w psychiatryku, nie rozumiałam jego motywów, teraz rozumiem, ale za to dzisiaj prowokacje w teatrze Variétés kuszą mnie samą i miałabym ochotę czasem taki pokaz urządzić, tu i tam. I tak na chwilę urwać komuś łeb.
Ale wracam, bo chcę o piekle. Piekło jakoś ciekawiej w sztuce naprowadza, jakoś sprawniej komunikuje Boga i to jest fajne. Ilekroć sięgam po „Boską komedię” Dantego, tylekroć wchodzę do piekła i tam wycieczka się kończy. Nie mam żadnego kłopotu, żeby nakłonić młodzież do czytania pierwszych trzydziestu trzech pieśni (Żartuję! Żartuję! – fragmentów, nie za długich, nie za wielu!), ale mam już kłopot z trzydziestoma trzema – nazwę je - „niebiańskimi”. Troszkę nudno, troszkę monotonnie - to młodzież, ja staram się zachować powściągliwość w ocenach i udaję, że jestem nawet nieco zaskoczona ich znudzeniem. Zresztą wina Dantego, wypisał się, artystycznie zużył, na wysokości czyśćca… To się zdarza najlepszym. I może dlatego niebo jest takie mało wyraźne? Bo ciągle piekło? Dynamiczne, nieokiełznane, pełne wszystkiego? Może dlatego zwykle niebo-Malediwy, ale co niby w nich jest porywającego?
Właściwie jak tak pomyślę, to nigdy nie stworzyłam sobie obrazu nieba w głowie, a przecież człowiek zawsze tak robi, trudno jest postrzegać najważniejsze kwestie wszechrzeczy i wszechmocy tylko przez jakieś abstrakcje. Ale niestety poza naiwnym obrazem Raju, zwykle na kształt jakiejś wyspy karaibskiej, nieba nie udało mi się obrazami w głowie wyhodować przez pięćdziesiąt lat! I właśnie w filmie Vincenta Warda odnalazłam ukojenie. Kiedy niebo nijak wygląda, to właściwie z czego się cieszyć i na co czekać? A tutaj konkret, filozofia bardzo harmonijna, niebo, na które się zgadzam, niebo, którego chcę, żadne tam Malediwy – mój dom, moje ulubione kolory, obrazy na ścianach, stare zegary, widok z okna, zielony ogródek, tysiące książek, zapach kawy... Półmrok, który uwielbiam. Nie świetlisty blask, nie jasność opromieniająca, nie… półmrok, półmrok, który uwielbiam i dom… troszkę… z dala od wszystkiego…
Teraz sobie tak myślę, że może jestem jednak ignorantką i zwyczajnie nie znam malarskich i literackich przedstawień nieba, że chodzę na piekielne skróty, nie wiem, poszukam, dzisiaj poszukam…