W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie w ramach naszej strony internetowej korzystamy z plików cookies. Pliki cookies umożliwiają nam zapewnienie prawidłowego działania naszej strony internetowej oraz realizację podstawowych jej funkcji.

Te cookies są niezbędne do funkcjonowania naszej strony i nie może być wyłączony w naszych systemach. Możesz zmienić ustawienia tak, aby je zablokować, jednak strona nie będzie wtedy funkcjonowała prawidłowo
Te cookies pozwalają nam mierzyć ilość wizyt i zbierać informacje o źródłach ruchu, dzięki czemu możemy poprawić działanie naszej strony. Pomagają nam też dowiedzieć się, które strony są najbardziej popularne lub jak odwiedzający poruszają się po naszej witrynie. Jeśli zablokujesz ten rodzaj cookies nie będziemy mogli zbierać informacji o korzystaniu z witryny oraz nie będziemy w stanie monitorować jej wydajności.
Te cookies służą do tego, aby wiadomości reklamowe były bardziej trafne oraz dostosowane do Twoich preferencji. Zapobiegają też ponownemu pojawianiu się tych samych reklam. Reklamy te służą wyłącznie do informowania o prowadzonych działaniach. Więcej informacji możesz znaleźć w naszej polityce prywatności.
BBlogosfera

Rozbieram się do naga, czyli o moich wpadkach językowych

Rozbieram się do naga, czyli o moich wpadkach językowych

Uwielbiam scenę. Uwielbiam teatr. Pamiętam, trzydzieści dziewięć lat temu po raz pierwszy wystąpiłam na scenie, na czymś, co uznałam za scenę, w czymś, co uznałam za teatr, z tekstem, który zapadł we mnie najgłębiej, jak można i został i wzrusza za każdym razem, kiedy go robię, a robię, jak to w slangu nauczycielskim zwykło się mawiać. To był hymn Kochanowskiego „Czego chcesz od nas, Panie” i parafialny konkurs poezji i prozy religijnej. Mówię teatr, bo ówczesny nasz proboszcz, poza wieloma innymi cechami, miał jakiś taki zmysł artystyczny i cały turniej odbył się w scenerii... no nie wiem, jak ją ładnie określić... łąkowej. Mamy nieopodal kościoła taką łąkę, a na niej brzozy, a za nimi grotę z figurą Matki Boskiej Fatimskiej, a za nią rzekę, rzeczkę raczej i wzgórze, pagórek raczej. Wiersz ten podsunął mi wtedy Janusz Legoń, zresztą od blisko czterdziestu lat mi coś podsuwa i to jest zawsze dobre.

Przy odrobinie wysiłku i  minimum nakładów finansowych tę łąkę, łączkę raczej, można zaczarować i zrobić z niej piękny plenerowy teatr. Tamten turniej poetycki zorganizowany był wieczorem, co prawda nie darzyłam sympatią organizatora, ale pomysł, żeby poezja religijna wybrzmiała pod osłoną nocy i przy blasku księżyca (nie pamiętam księżyca, obstawiam w ślepo) był genialny. Po prostu genialny! Wygrałam ten konkurs i postanowiłam, że nigdy więcej nie stanę na scenie, ani na fatimskim podeście wśród kwiecia, ani na żadnej innej. Stres mnie zjadał, kawałek po kawałku, przy słowach: „Bądź na wieki pochwalon, nieśmiertelny Panie!” byłam niemal pewna, że zemdleję i taka będzie pochwała dla Pana. Na domiar złego, moja najsurowsza pod słońcem - pod księżycem – mama, zamiast dodać mi otuchy, karciła za wszystko, za włosy za mało religijne, za ręce za mało religijne, za barwę głosu za mało religijną, za wiersz za mało religijny (!), za sukienkę za mało religijną i za spojrzenie - w ogóle strasznie złe! Trochę skromności!!! 

Rok później stałam ponownie na scenie, tym razem profesjonalnej, w remizie strażackiej i płakałam razem z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim nad losem Wita Stwosza: „Synku, niebo się chmurzy, zasłonię cię od burzy..”. Lubię sobie popłakać, a przy tych słowach płaczę nawet dzisiaj, bo jest w nich coś nadzwyczajnie pięknego i dobrego, tak czuję, kiedy patrzę na burzowe dni w życiu moich synów. Wtedy miałam zaledwie dwanaście lat i o macierzyństwie wiedziałam tyle, że na pewno będę mamą i że to będzie sens mojego życia i będę nad kołyską swojemu synkowi (bo na pewno urodzę ze dwóch synków, Maurycego i Rocha) powtarzać te słowa zamiast wieczornej modlitwy. Chyba wtedy przesadziłam z płaczem, bo akurat w dniu eliminacji był pogrzeb mojej babci i akurat z tamtej perspektywy, a nie w ogóle, to był dobry zbieg wydarzeń, ale nie zgarnęłam złota, bo jednak się pobeczałam zamiast tylko uronić łzę. Zgarnęła je Ania Maśka., którą spotkałam podczas jakiejś szkolnej imprezy, a ona po stu latach od tego konkursu, przy kawie, mówi do mnie: „Synku, niebo się chmurzy...” i tak dalej. Wzruszyłyśmy się obie, ja dodatkowo się zakłopotałam, bo kompletnie nie pamiętałam, czym mnie Ania na tamtym konkursie zmiażdżyła. Głupie słowo. Mówię je z sympatii do Anny M. i z podziwu wielkiego, bo robi dzisiaj rzeczy niesamowite i teraz to rzeczywiście miażdży. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie stanę na scenie, że babcia babcią, a poezja poezją i że jak będę mamą, to będę usypiać synka tym Gałczyńskim i tyle, i że to koniec. 

Rok później znalazłam sobie wiersz Norwida „Dwa męczeństwa”. Piękny. W ogóle go nie rozumiałam, szłam w ślepo w cudze emocje. Nie poprosiłam o pomoc w interpretacji, bo nie, bo jestem świadomą recytatorką. Kompromitacja była na miarę wielkiego Norwida - w ostatnich słowach, pięknych, najważniejszych miałam powiedzieć „ecce homo”. Powiedziałam po swojemu, po pokracznemu. Jury taktownie ani drgnęło aż do werdyktu. Aż do werdyktu nie byłam też świadoma tej wpadki. Kiedy odebrałam srebro, dostałam ekspresową lekcję wymowy łacińskiej od jakiegoś pana z brodą. O Boże, co za wstyd! Wolno nie znać wymowy łacińskiej, jak się ma kilkanaście lat, ale jak się porywa na Norwida, to wypada go publicznie przynajmniej nie ośmieszyć. Przysięgłam sobie wtedy, że już nigdy w życiu nie spojrzę nawet w stronę sceny, a po powrocie do domu, opasłego Norwida wepchnęłam za „Cichy Don” Szołochowa i od tylu lat zawsze najpierw Szołochow, potem Norwid, piszę o miejscu w naszej bibliotece, nigdy tego Szołochowa nie przeczytałam. Żyłam nadzieją, że z czasem rana się zagoi, a gdy nie będę patrzeć na narzędzie tortur, to zagoi się dwa razy szybciej. Nadal się goi. Przestałam sobie potem głupio przysięgać. Po prostu przestałam wychodzić na scenę. Kocham ją, ale dzisiaj już zupełnie inaczej. 

Jakiś czas temu, z lat piętnaście, pisałam na swoim blogu o wysypce, ospie i perypetiach. Napisałam, mając w genotypie jednak ludowość, że chrostki, że ich nie za dużo, że lekko dziecko przechodzi tę ospę, że fajnie. Elokwentnie, erudycyjnie, ekspercko, bo przecież – mając dziecko z pompą insulinową -  popisywałam się rozumieniem związków chrosteczek z wyrównaniem lub niewyrównaniem glikemii, HbA1c, dawką bazową insuliny i tak dalej, ble, ble, ble. Czy tam takie związki bezpośrednie istniały czy nie, to już zupełnie inna sprawa, ale ton ekspercki wymaga związków. Ekspercko. Tymczasem polszczyźnie literackiej i większości gwar znany jest wyraz krosta, a nie chrosta. Nie od razu jakoś to (ekspercko)  przyszło mi to do głowy, aż do momentu, kiedy pod postem ktoś anonimowo, zaszyfrowany nie do odszyfrowania, napisał, że jednak krosty, że polonistka, że słabo. „Ekke homo” to nic w porównaniu z tymi diabelskimi chrostami. Polonistka, że polonistka, że krosty, że polonistka, że słabo, że krosty, że polonistka, że chrosty. Nawet teraz mam sama do siebie żal, bo po co to w ogóle mi się dzisiaj przypomniało, jakby nie było przyjemniejszych rzeczy do przypominania!!! Ale jestem polonistką, tego się nie wyprę, tego nie ukryję, to zaczęłam szperać. Gen ludowości, na pewno gen ludowości! Krystyna Margańska z Pracowni Języka Staropolskiego PAN w Krakowie uratowała mnie, przynajmniej częściowo, od zawodowego udaru, to cytuję: „Chrosta natomiast pojawia się przede wszystkim w Małopolsce i występuje na terenie następujących województw: krakowskiego w powiatach: Dąbrowa Tarnowska, Brzesko, Bochnia, Myślenice, Kraków, Miechów, Chrzanów, Wadowice, Sucha Beskidzka, Żywiec, Nowy Targ, w południowej Kielecczyźnie: Kazimierza Wielka, Opatów, zachodniej Rzeszowszczyźnie: Dębica, Mielec, Tarnobrzeg, Kolbuszowa, Rzeszów i na Śląsku: Rybnik, Cieszyn, Lubliniec, Olesno. Sporadycznie poświadczona została poza tym koło Rawicza, Konina, Łęczycy, Ostrołęki, Wągrowca i Tczewa. W Małopolsce forma z „ch” tak się upowszechniła, że nawet niektórzy wykształceni ludzie tracą poczucie jej gwarowości i skłonni są uważać ją za poprawną, zaliczając tę drugą formę z „k” do gwarowych. W języku czeskim występują obie formy: chrâsta: obrasta, w staroczeskim też krâsta i oznaczają „parchy, strupy, krosty, świerzb”, podobnie też w słowackim; w łużyckim wyraz ten nie jest znany; a w połabskim poświadczona została tylko odmiana chorstvoi, co oznacza „parchy”. Podkreśliłam, na wypadek, gdyby komunikat wystarczająco mocno nie wybrzmiał, te fragmenty, które mają sankcjonować moje chrosty, sankcjonują słabo, bo Margańska – nie wiedzieć dlaczego – pomija Bielsko-Białą (i najbliższe okolice), a ileż to jest kilometrów od Cieszyna czy Żywca do Bielska?! Ale Cieszyn! Ale Małopolska!! Ale język czeski!!! To sankcjonuje moje chrosty i już!!! Tylko problem w tym, że nic nie sankcjonuje. Znienawidziłam to słowo, wraca do  mnie ilekroć ktoś opowiada o krostach na języku czy tam innej ospie, nie mogę zapomnieć krosty, jak Norwid - out z mojego życia! 

P.S. Piszę tak sobie o swoich wpadkach, bo trwają matury i nasłuchałam się przy okazji tego i owego, ale łagodnieję teraz w ocenach. Pewnie, że Reymont zabijający starszą panią siekierą czy tam młotkiem zostanie ze mną już na zawsze, ale łagodnieję. 

P.S. II Czytam teraz swój tekst i wkurzam się na nowo, bo word podkreśla uporczywie te chrosty, żebym nigdy o nich nie zapomniała, żeby ten anonimowy komentator zamieszkał w mojej głowie i robił mi tam odwierty, kurczę…

 

Powiązane artykuły

O nas

Portal jest miejscem spotkania i dyskusji dla tych, którym nie wystarcza codzienna dawka smutnych newsów, jednakowych we wszystkich mediach. Chcemy pisać o naszym mieście, Bielsku-Białej, bo lubimy to miasto i jego mieszkańców. W naszej pracy pozostajemy niezależni od lokalnych władz i biznesu.

Cart