Dziś w sportowym kalendarzu przypada rocznica szczególna. Oto 86 lat temu Ernest Wilimowski, gracz chorzowskiego Ruchu, w meczu Union-Touring Łódź strzelił dziesięć bramek w jednym tylko meczu pierwszoligowym. Rekord ten nie został pobity do dziś…
Wilimowski był piłkarzem wybitnym. W okresie międzywojennym najlepszym, jaki biegał po polskich boiskach. Miał dar do strzelania bramek. Był gwiazdą nie tylko Ruchu, ale i reprezentacji. To on strzelał bramki Brazylijczykom na mundialu w 1938. Ot, taki Robert Lewandowski międzywojnia. Ale jego historia nie jest jednowymiarowa. W trakcie II wojny światowej rudawy piłkarz kopał bowiem futbolówkę w niemieckich zespołach. Wielu do dziś zarzuca mu zdradę, bo po zakończeniu wojny do Polski nie wrócił. Zamieszkał w Karlsruhe. I ta postawa jest różnie oceniana. Tyle że dziś nie o perturbacjach wojennych „Eziego”…
Okazuje się bowiem, że gracz takiego kalibru miał w życiu pewien epizod, który mocno odbił się na jego karierze i był związany z Bielskiem (przedwojennym).
5 maja 1935 roku w „Polsce Zachodniej” można było przeczytać zapowiedź ciekawego meczu:
Dziś w niedzielę, 5 bm. o godzinie 16:30 mistrz Polski KS. Ruch rozegra wielki mecz propagandowy na boisku BBSV w Bielsku, z reprezentacją Podokręgu Bielsko-Biała o cenna nagrodę Wydawnictwa „Polska Zachodnia“.
Według kolejnych doniesień spotkanie przyciągnęło na obiekt blisko trzy tysiące widzów. Nazwiska piłkarzy Ruchu Hajduki Wielkie (wówczas była to odrębna od Chorzowa jednostka administracyjna) były znane w całym kraju. Były magnesem, przyciągającym publikę.
Mecz, z pozoru tylko zwykłe spotkanie towarzyskie, przerodził się w dramat o wymiarze niemal greckim. Dla Ruchu było to już szóste starcie w zaledwie piętnaście dni. Organizm piłkarza, choćby nawet najtwardszy, też ma swoje granice. A w Bielsku granice te zostały brutalnie przekroczone.
Nie tylko wynik 1:3 ciążył na powrocie do Hajduk. Czterech zawodników z kontuzjami, z czego trzech wylądowało w hutniczym szpitalu. Giemsa, twardziel jakich mało, po opatrzeniu opuścił szpital o własnych siłach. Rurański, z urazem poważniejszym, musiał uzbroić się w cierpliwość i dwa miesiące oglądać boisko z trybun. Ale to Ernest Wilimowski ucierpiał najbardziej. Zdążył co prawda strzelić honorową bramkę, ale jeszcze w pierwszej połowie został zniesiony z murawy. Przyczyną, jak okazało się później, był uraz kolana.Z Bielska do szpitala w Hajdukach przewieziony został taksówką, pod opieką lekarza, dr. Fraenkla.
Na noszach leży Wilimowski. Uśmiecha się, gdy mnie widzi, lecz uśmiech jego ma w sobie coś cierpiącego. Jest jeszcze ubrany w kostjum sportowy. Nie zdążyłem się z nim przywitać, bo dwóch jego kolegów uniosło go na noszach i przeniosło go do gabinetu rentgenowskiego. Wilimowski mówił: (...) ja nie chciałem grać, ale zarząd powiedział... musisz, a nawet dwukrotnie przybyła jakaś delegacja z Bielska, by Ruch przyjechał w pełnym składzie (...) – pisał redaktor „Siedmiu Groszy”.
Po meczu w Bielsku najlepszy piłkarz tamtych czasów przez kilka miesięcy wracał do zdrowia. Lekarze stawiali diagnozy, często nietrafione, przez co jego absencja wydłużała się. Koniec końców wrócił jednak na boiska i do 1939 roku czarował polską publikę.
W sumie dobrze, że nasze miasto nie zostało miejscem, w którym mogła zakończyć się futbolowa kariera tego wielkiego talentu.