Taki dzień to i felieton musi być w klimacie. Może odwołać się do wspomnień?
Dawno, dawno temu, gdy byłem w wieku lat nastu, zdarzyła się pierwsza kolacja wigilijna, gdy przy stole zasiadłem tylko z moimi rodzicami. Babcia już odeszła od nas, a moja jedyna siostra wyszła za mąż i kolację wigilijną spożywała z mężem u swoich teściów. A ja sam, z rodzicami, niby jak zawsze wcześniej, ale tak nie do końca jak zawsze…
Przed południem choinka. Tutaj zadania były wyraźnie podzielone. Samo drzewko, jego montaż, wypionowanie oraz okraszenie lampkami – to było zadanie mojego ojca, podobnie jak zakończenie łazienkowej męki pływających w wannie karpi. Ubieranie choinki natomiast było zadaniem wspólnym. W tej części rytuału uwielbiałem przekłuwanie michałków i malag, nawlekanie ich na nitkę i wieszanie na gałązkach. Nikt przecież tego nie liczył i można było zdefraudować całkiem pokaźną część czekoladek kupowanych w zasadzie tylko na święta.
I tak, mama co chwila odmeldowywała się do kuchni, gdzie dochodziły wigilijne potrawy, a ja z tatą ubieraliśmy i ubieraliśmy… W tej celebracji przygotowań do wieczoru nic nie przeszkadzało. Ani radio, ani telewizor. W moim domu bowiem w ten dzień, podobnie jak w Wielki Piątek, obowiązywał ścisły post od wszystkiego, także od muzyki i wiadomości, a reklam przecież wtedy jeszcze nie było. I w tej ciszy, jakoś tak bez napięć i nerwów, ubieraliśmy to drzewko. A wiadomo: „jaka Wigilia, taki cały rok”. Taką mądrość serwowała mi moja mama, studząc moją nastolatkową wyrywność, to i się miarkowałem…
A później wieczór, modlitwa, życzenia i kolacja. Na kolację niezmiennie od lat: groch z kompotem z suszonych śliwek, żurek z ziemniakami, karp panierowany z sałatką jarzynową, owoce, chałka z miodem… Dziś chciałbym powiedzieć: błagam, nie modyfikujmy tradycji, jesteśmy przecież jej częścią. Ale wiadomo, z czasem poznajemy innych ludzi, a wraz z nimi inne tradycje, inne potrawy.
A później prezenty… I właśnie z tego wieczoru pamiętam, że te prezenty nie były takie najważniejsze, a dostałem wtedy od mamy płytę Maanamu „O!”, czyli już wiem, obliczyłem – miałem wówczas 17 lat…
I później odsłuchanie otrzymanej płyty, jakże intymne, dalej rodzinne rozwiązywanie gigantycznej krzyżówki w „Trybunie Robotniczej” na ostatniej stronie (jak co roku kupowanej tylko w tym celu) i w końcu odpalenie czarno-białego Lazuryta, gdzie leciała jakaś czechosłowacka fantastyczna opowieść o Golemie. Przed północą wyprawa na pasterkę. To moment oddzielenia się od rodziny, moment zbliżenia z przyjaciółmi przed mszą i po niej. Wspólne życzenia, opowieści, żarty. Moja pasterka taka właśnie była, no może poza tą, kiedy organista zaprosił mnie do parafialnego chóru, gdy miałem może 7 czy 8 lat, bo ładnie śpiewałem podczas mszy. Moim debiutem była właśnie pasterka. Przespałem całą z głową opartą na barierce. Później już organista się ze mną nie kontaktował.
Taka to była moja ostatnia tradycyjna Wigilia. Z tego co pamiętam do tego właśnie momentu wszystko było takie samo, jak według określonego szablonu. Później pojawiły się modyfikacje i trwają one do dzisiaj. I wiecie co? Zatrzymajmy ten świat w jednym momencie dla naszych dzieci i wnuków, dajmy im szansę osiąść tak naprawdę, chociażby przez ten jeden wieczór w roku, pozwólmy im w taki właśnie sposób znaleźć swoje miejsce, do którego będą wracać chociażby w wieku lat 60. Jak ja…
Kochani, wszystkiego co najlepsze Wam życzę…