Natrafiłam, wcale nie szukając, na animację stworzoną przez sztuczną inteligencję, w której jeden prezydent uderza w twarz drugiego i ten drugi odpada z zabawy. Tak to też moja wyobraźnia zobaczyła, taki finał rozmów najważniejszych pod słońcem podobno.
Przelało mi się, uciekam, uciekam w siną dal, nie chcę się zatruć, zatruć na dobre polityczną trucizną. Uciekam. Sina dal okazała się nie znów taka sina i w ogóle żadna tam dal, uciekam w pobliże, bo w istocie tak jest, że najlepsze kryjówki są tuż za rogiem.
Sięgnęłam po jakiś czas temu odłożone „Chochoły” Wita Szostaka, sięgnęłam po raz któryś, bo tak się mi go dobrze czyta, po łyczku herbaty. Kto czytał ten wie, że to taka literatura w duchu new weird, znakomita, zaplątana, splątana substancja świata, a zwłaszcza Krakowa, Krakowa, nie Krakowa, miasta podobnego. Zanurzam się po same uszy w krakowskich weneckich kanałach i płynę sobie z dala od świata, którego nie rozumiem, świata, który oszalał, z dala od mężów stanu, którzy przestali być mężami, a stany stanami. I uciekam. Szostaka jednak lubię czytać w krótkich odcinkach, muszę pomiędzy uciekać gdzie indziej.
Dotykam malarstwa… Działa podobnie… Jakiś czas temu, już liczę… dość dawno, choć dawno to raczej miara czasu relatywna, poznałam Tigrana Vardikyana, bielskiego artystę, który jeszcze dawniej niż ja go poznałam, przyjechał do nas z Armenii. Teraz go miałam jak znalazł, żeby uciec i trochę pobyć daleko. Dotykam kilku obrazów równocześnie, tym razem zanurzam się po uszy w farbie. Można odpocząć. Na obrazie dziewczynka, cała w koronkach, utkana z koronek, eteryczna, zawstydzona, jakby się chciała przebrać w zmysłowe kobiece ubrania, ale za duży czepiec każe jej z powrotem być dziewczynką. Chce być duża, wspina się na paluszkach, żeby bardziej być kobietą, kobietką może na razie, ale z aspiracjami. Błyszczą jej usta – zaraz będzie kobietą, kobietą w zaczarowanym świecie, surrealnym, pełnym magii. Ma smoka, dobrze mieć smoka, kiedy jest się kobietą, Biała koronka i odrażający gad.
Vardikyan często sięga po taką tkankę świata, która jest na pograniczu realizmu i krainy czarów, lubię tę podłogę, natychmiast mi podpowiada Alicję, natychmiast przenosi w zupełnie nowy wymiar. Ale artysta nie stwarza nowych, zaczarowanych, choć czasem plecionych z mitologicznych wątków, przestrzeni, on po prostu tak przestrzeń widzi. Splata się w niej zawsze to, co zastane, zastygłe, zamknięte z tym, co zaczarowane i pełne tajemnicy. W baśni Vardikyana dużo się dzieje, często pojawiają się tajemne księgi, z niedającymi się rozczytać tytułami, stare foliały, które kuszą tajemnicą i straszą jakąś wiedzą niedobrą, czekają zawsze na swój czas, jak Szostak. Witajcie w świecie dziwności! A świetliki może doświetlą, a może niepoukrywane na starych regałach tajemne butelki i karafki z miksturami, które jak Szostak muszą zaczekać.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że świat Vardikyana oswajałam już kiedyś, zupełnie gdzie indziej z innego powodu. Bruno Schulz podobnie patrzył na znane pozornie światy, które stwarzały się w nim na nowo, bez reguł, bez schematów, bez przewidywalnych punktów odniesienia. Myślę teraz tak sobie, że łączy ich, nas, podobna potrzeba uciekania w siną dal, w zakamarki wyobraźni, która wiedzie obydwu artystów niemal zawsze w stronę kobiet, pięknych zmysłowych, ale niedostępnych, takich do oglądania, do zachwytów, do marzeń. Jeden i drugi zdaje się rozumieć, co miał na myśli autor słów nie wódź nas na pokuszenie. Pocałunek ryby, choć taki na niby, taki życzeniowy, taki prowokacyjny, jest obietnicą czegoś wielkiego, czegoś, co jest raczej niebezpieczne, co wiedzie w stronę niebezpiecznych, marzeń – tak zresztą nazywa to sam artysta. Kusicielka z batyskafie to nie byle jaka kusicielka, ona jest trochę jak bohaterka ludowych romantycznych ballad, ma moce, o jakich filozofom się nawet nie śniło! I koronki, one mają moce jeszcze chyba większe! Armenia cała jest z koronek, kamiennych koronek, chaczkarów, które zdobią prawie wszystko, eteryczne, kruche, finezyjne niezwykle, choć kamienne.
Malarstwo Vardikyana zabiera mnie w siną dal, opuszczam utarte drogi, rezygnuję z racjonalnej nawigacji i sobie chodzę. Chodzę sobie, jak bohater Schulza po mieście, które dobrze, doskonale zna, a pod osłoną zimowej śnieżnej nocy przestaje znać i daje się uwieść własnej wyobraźni. Ulice podwójne otwierają się nowymi wrażeniami, można uciec z wołaniem pomocy albo nie uciekać i sobie trochę pozostać w świecie z podłogą karo.
Jest u Vardikyana taki rodzaj subtelności, o który trudno w świecie realnym, a ten uporczywie pozbawia mnie okazji do zanurzania się w kryjówkach wyobraźni, świat rozczarowuje zwykłością albo, co gorsza, wali młotem po głowie tak, że aż fajnie, że ból nieco uśmierza AI, która zabawnie deformuje rzeczywistość, aż szkoda, że jest tylko AI (wróciłam na moment do swoich pierwszych tutaj dwóch zdań). Lubię u Vardikyana człekokształtne, mitologiczne, baśniowe, surrealne postaci, które bez skrępowania uczestniczą w świecie normalnym, więc dlatego nienormalnym, oszukującym zmysły i nudne prawa logiki. Lubię barokowe tkaniny i kryjówki, w których zaczynają się nowe, kolejne światy. Można oszaleć od tej pięknej dziwności! U Schulza jest podobnie – zajrzeć tam, gdzie zaglądać nie wolno, gdzie nie wypada, gdzie jest ryzyko, że zginiesz – w zakamarku jego lub swojej wyobraźni.
Kiedyś rozmawiałam z Tigranem o tych zakamarkach. Zdradził mi wtedy, że jako dziecko uwielbiał zaglądać od tyłu do wnętrza starego radia, troszkę tak dziurką od klucza do wyobraźni. Ileż tam było podobno życia! Ileż historii i spraw! No więc wracając do świata spraw zwykłych, Tigran Vardikyan jest wirtuozem i robi z wyobraźnią co chce, naszą, bo jego żyje po swojemu! Polecam dotknąć, zwłaszcza gdy robi się banalnie źle dookoła, warto uciec w siną dal! Za tydzień wrócę do tych obrazów, bo chciałam coś teraz jeszcze napisać, ale jest grubo u mnie po północy, więc za tydzień – Vardikyan once again!