Skąd u mnie to przywiązanie do piłki? Dlaczego pomimo wszystko oglądam mecze reprezentacji? Jaka jest przyczyna tego (już nieszczęsnego) przyzwyczajenia?
Powodowany ostatnimi wyczynami naszej drużyny na Mistrzostwach Europy musiałem w końcu zadać sobie te trudne pytania. Dlaczego na mojej osobie realizuje się hasło PZPN „Męczy nas piłka”? A ja udzielam na to pełnej zgody. Muszę to w końcu „przepracować”, po pierwsze w ramach indywidualnej autoterapii, a potem kuracji grupowej, czyli zamieszczeniem wpisu w sferze publicznej. Wszystko po to, aby nabrać zdrowego dystansu do dyscypliny sportowej, która towarzyszy mi od wczesnego dzieciństwa.
Większość naszych problemów ma źródło w dzieciństwie. Siadam więc na wyimaginowanej kozetce i schodzę w głąb siebie. Szukam genezy bolączki. Wywlekam na powierzchnię schowane w głębokiej podświadomości pierwsze wspomnienie związane z piłką nożną. Jak przez mgłę dostrzegam mecze reprezentacji oglądane w ośrodku wypoczynkowym „Befamy”, gdzieś nad Bałtykiem. Wczesny Gierek. To mogły być mistrzostwa świata w 1974 r. W umyśle pojawiają się jedynie flesze z zatłoczonej telewizyjnej świetlicy. Wyraźnie pamiętam udzielające się dziecku emocje dorosłych. Tak, moje dzieciństwo przypadło na sukcesy Orłów Górskiego. Każdy chłopak chciał być na podwórku Deyną, Lubańskim lub ewentualnie Tomaszewskim na bramce.
Po drugie - jestem synem niespełnionego piłkarza. Tata od dziecka grał w piłkę, brał udział w turniejach podwórkowych drużyn. Potem był KS „Budowlani”, klub w Nysie w ramach służby wojskowej, w końcu BKS „Stal” w latach 60-tych. Mama wspominała, że chodziła na mecze, ale zaprzestała, ponieważ raz się nasłuchała, że dobry ten Śliwiński, a potem, że jednak nie jest dobry i to w dosadnych kibicowskich sformułowaniach. Tata musiał wziąć rozwód z piłką, nie dawała szans na utrzymanie nowo założonej rodziny. Poszedł na Politechnikę, został inżynierem, ale miłość do piłki pozostała. Teraz realizowała się przed czarno-białym telewizorem. To był złoty okres naszej kadry. Przyglądałem się temu i znów dziwiły mnie wyzwalane przez piłkę potężne emocje.
Gdy byłem parolatkiem, tata zabierał mnie na mecze BKS-u. Podczas jednego z nich siedziałem na jego kolanach. Gdy wpadła bramka zapomniał, że ufnie u niego bawię. Gwałtownie zerwał się w reakcji na gola, a ja poleciałem na kibiców znajdujących się ławkę poniżej. Traumatyczne przeżycie na pewno wpłynęło na mój stosunek do piłki. Jakież to muszą być potężne emocje, że ojciec może zapomnieć o własnym dziecku? - kłębiło się pewnie w głowie małego chłopczyka. Jakie emocje wyzwala zdobyta dla ukochanej drużyny bramka? To jakaś tajemnica dorosłych mężczyzn. Ja też tak chcę.
Myślę, że też dużym ciosem dla nastolatka interesującego się futbolem była przegrana Bialskiego BKS-u z GKS Katowice, która pozbawiła nas szans na ekstraklasę. Kilka lat temu miałem okazję rozmawiać, o tym bolesnym doświadczeniu z napastnikiem, a zarazem królem strzelców II ligi, Józefem Malczewskim, który brał udział w tym historycznym meczu. Konwersacja jednak nie przyniosła ulgi, wewnętrzny nastolatek nadal jest niepogodzony ze stratą. Rana ciągle się sączy. Tylko awans BKS-u do ekstraklasy jest w stanie ją uzdrowić. Ostatnio awansował do V ligi. Poczekam.
Ojciec we wczesnych latach 80-tych nawiązał ponowny romans z piłką nożną, tym razem jako trener RKS „Cukrownik” Chybie. Czytałem należące do niego książki szkoleniowe, które przygotowywały go do egzaminu trenerskiego. Załatwił mi z klubu piłkę. Moja pozycja na podwórku znacznie wzrosła. Jeździłem z nim na mecze po różnych pipidówach, ponieważ to była B albo C klasa, czyli daleki szczebel rozgrywek. Na jednym z pojedynków kibice drużyny przeciwnej chcieli pobić mojego tatę. Skończyło się na werbalnych utarczkach. Co ta piłka z ludźmi wyprawiała?
Cztery lata temu podczas ME udzieliło mi się jeszcze mocniej. Podczas pauzy między meczami zapadłem w przyjemną drzemkę, która przeniosła mnie na zieloną murawę podczas międzynarodowych rozgrywek. Byłem w stroju reprezentacji narodowej. Otaczała mnie stadionowa wrzawa i byłem zanurzony po uszy w atmosferze wydarzenia. Nagle usłyszałem z megafonów głośne i wyraźne słowa: piłka do Miłosza Śliwińskiego. Ujrzałem nadciągającą w moją stronę z dużą prędkością futbolówkę. Piłka była bardzo niewygodna do przyjęcia, obawiałem się, że mogę ją stracić, ponieważ byłem ustawiony na linii autowej. Prawdopodobnie pełniłem rolę skrzydłowego. Nie namyślając się, postanowiłem piłkę od razu dośrodkować w kierunku pola karnego. Zadanie było o tyle skomplikowane, gdyż musiałem tego dokonać lewą nogą (jestem prawonożny). Uderzyłem ze wszystkich sił i skierowałem piłkę pod bramkę przeciwnika. Niestety nie było mi dane widzieć efektu mojego dośrodkowania, ponieważ obudziłem się kopiąc konkretnie w stoliczek stojący przy kanapie, który aż podskoczył. Kopnięcia w stoliczek dokonałem oczywiście lewą nogą.
Powoli dochodzę do wniosku, że jedna sesja na kozetce nie wystarczy.