Słów kilka o Wilfredzie Leonie, który zdobył olimpijski medal z reprezentacją Polski. Jest jednym z najlepszych siatkarzy na świecie, a swoimi wypowiedziami sprawia, że dla jednych jest wzorem, a dla innych staje się niewygodny.
Nie, nie mam kompleksu uciemiężonych katolików w którym to każda krytyka odbierana jest jak atak na wspólnotę wierzących. Czuję raczej dumę, że ktoś taki jak Wilfredo nie boi się stanąć przed mediami, które mają moc zakrzyczeć człowieka i jasno, autentycznie i w zgodzie z własnym sumieniem powiedzieć, że kolejne punkty i akcje zawdzięcza Bogu, że z nim rozmawia i jest człowiekiem głębokiej wiary.
Do takiej postawy naprawdę potrzeba wiele pokory, bo w momencie kiedy mam wybór: więcej zasług przypisać sobie, czy dać świadectwo, że moje sukcesy to współpraca: mojego zaangażowania i ciężkiej pracy z mocą Boga i Jego wstawiennictwem, większość – nawet wierzących – wybiera tę pierwszą opcje. Jednakże to przykłady pociągają, zwłaszcza kiedy wygłasza je ktoś kto coś wielkiego w życiu osiągnął.
Ten człowiek nie przestaje zaskakiwać. Kilka tygodni temu, oznajmił, że wraca do polskiej ligi, chociaż grać mógł na całej kuli ziemskiej. Dlaczego wraca? Bo takie natchnienie odkrył w modlitwie, że teraz musi poświęcić się rodzinie, że chce, aby jego córka chodziła do szkoły w naszej Ojczyźnie. Teraz dzieli się swoimi zasługami świadomy, że bez Boga nie byłby w tym miejscu w którym jest teraz.
Jako Człowiek, jako Polak i jako ksiądz – dzięki Wilfredo!