Czas szkolny, więc i temat podobny, ale z zupełnie innej strony. W poprzednim felietonie na poboczu wywołałem do tablicy naukę w czasach PRL-u. I chyba warto się zagłębić nieco w ten edukacyjny thriller.
Trochę odległych wspomnień. Szkoła podstawowa w latach 70. to już nie czas kałamarzy, które wtedy zaczęły być wypierane przez żaczki, czyli takie nieznane już dzisiaj pióra wieczne. To w wielu szkołach czas „edukacyjnego postępu”, gdzie nie tylko wyniki w nauce, ale i wychowanie nabierało szczególnego znaczenia, bo przecież wiadomo: wszystkie dzieci nasze są… I nie chodzi mi o imprezy „ku czci” czy przekłamujące historię „ku pamięci”, bo te były wtedy w każdej szkole.
Po przedszkolnym okresie burzy i naporu, przyszedł czas na szkolną małą stabilizację. Ale moja szkoła podstawowa była inna, była przodująca. Zaczęło się jeszcze przed pierwszym dzwonkiem od wizyty w szkole z rodzicem i udziału w testach. Wtedy, odpowiadając na dziwne pytania w małym pokoju, nie wiedziałem. Teraz już wiem – badano moją inteligencję. Taka to była szkoła, która klasy budowała według IQ uczniów, czyli klasy mądrzejsze i mniej mądre. No prawdziwy egalitaryzm. Ale najlepsze dopiero było przede mną. Pierwsze to juniorki, obowiązkowe do chodzenia po szkole. W szóstej klasie niestety moja stopa osiągnęła rozmiar 41, a takich juniorek w sprzedaży po prostu już nie było. W efekcie rodzice spotkali się z dyrektorem szkoły, a ten pochylając się nad problemem, wydał zaświadczenie z pieczątką i podpisem o pozwoleniu z korzystania w moim przypadku z obuwia innego niż juniorki. Od tego czasu byłem jedynym uczniem w całej szkole, który miał nieco bardziej kolorowe buty niż inni. Oczywiście musiałem to okupić co jakiś czas obowiązkowym okazywaniem otrzymanego zaświadczenia woźnej, która zakładała chyba, że w końcu zaczną produkować większe juniorki, bo raczej nie to, że stopa mi się zmniejszy.
Kolejna rzecz, która wryła mi się w pamięć, to oznaczenia dzieciaków z poszczególnych klas. Wiadomo mundurek, wówczas zwany przez wszystkich chałatem. Większość miała już nowoczesne, z lejącego, sztucznego materiału. Obowiązkowa tarcza. Klasy od pierwszej do czwartej miały w kieszonkach tych chałatów kolorowe wypustki, każda klasa w innym kolorze. Klasy starsze natomiast miały naszyte kolorowe kołnierzyki, podobnie też każda klasa w innym kolorze. Obowiązkowe cotygodniowe apele były dzięki temu prawdziwą ucztą dla estetów.
Następnie organizacja klas. I tu coś, czego nie znalazłem w innych szkołach. Każda z klas była podzielona na grupy liczące ok. 7 osób. Każda grupa miała swojego grupowego, czyli niby-szefa wybranego „demokratycznie” przez wychowawczynię. Do obowiązku każdej z grup należało sporządzanie planu tygodniowego, miesięcznego i półrocznego, co było istną mordęgą dla takich np. 12-latków. A trzeba było, bo inaczej otrzymywało się punkty ujemne. Oczywiście były i punkty dodatnie, które niwelowały te ujemne. Kawał biurokracji po prostu, bo wszystko musiało być spisane i wisiało w klasach na gazetkach ściennych, żeby nikt przypadkiem nie zapomniał, jaki miał plan. Wyżej w hierarchii był plan klasowy, ustalany na semestr i rok. W mej pamięci kołatają się jeszcze męki związane z wymyślaniem różnych dziwnych rzeczy do tych planów, ale nijak nie mogę sobie przypomnieć jakiejkolwiek ewaluacji ich wykonania. Wychowawca, a wtedy raczej wychowawczyni była tu koordynatorem, adwokatem, prokuratorem i sędzią w jednej osobie. Ona zatwierdzała plany, przyznawała punkty i z nich rozliczała. Musiała także z pewnością opracowywać to wszystko od strony papierowej. A mówią, że dzisiaj w szkołach jest biurokracja…
Punkty w tę lub drugą stronę otrzymywał również każdy z uczniów indywidualnie, a to za udział w olimpiadzie przedmiotowej, a to za gadanie podczas lekcji. Były one brane pod uwagę przy wystawianiu oceny z zachowania. Punkty dawali również za udział w czynach społecznych, chociaż w tych nie sposób było nie brać udziału. Malowanie ławek, pielenie róż przy drodze, usuwanie mchu spomiędzy płytek na placu apelowym. Zwłaszcza to ostatnie zajęcie było szczególnie nudne. Pamiętam, że szkoła miała całe pudło połówek brzeszczotów do metalu użyczanych uczniom tylko w tym celu.
W końcu dyżury. Dyżurni od wszystkiego; od tablicy jak wszędzie, ale również od wejścia do szkoły, od sprawdzania juniorek, od organizacji akcji „szklanka mleka”, zresztą zawsze przypalonego – zawsze był jakiś dyżur, bardziej lub mniej angażujący. Niektóre cieszyły się zresztą wielkim zainteresowaniem, bo pozwalały na zwolnienie z lekcji.
Oczywiście jak każdy mam wiele szkolnych wspomnień o bardziej obyczajowym czy osobistym charakterze. Chodzi mi tu raczej o przypomnienie systemowego dziwadła. Po prostu ktoś wpadł na pomysł, że od najmłodszych lat będzie dzieciom wpajał socjalistyczne planowanie. No i wpajał…
A swoją drogą ciekawe, czy ktoś jeszcze trafił do takiej szkoły? Chociaż myślę, że chyba była bardziej rodem z Bułhakowa niż z Orwella.