Z Ostatniej Wieczerzy wymknął się Judasz, żeby donieść o miejscu pobytu osoby oskarżanej o obrazę uczuć religijnych.
Wydaje się, że kto jak kto, ale chrześcijanie powinni być szczególnie uwrażliwieni na sytuacje, w których oburzony tłum domaga się ukarania winnych bluźnierstwa. W tym tłumie znajdują się ich bliscy i znajomi. To jest ich, rodzimy tłum. Znają go i rozumieją. Są z niego. Są w nim ludzie, od których łatwiej im się zdystansować, ale są i tacy, których zdanie szanują i którzy są przekonujący. Bardzo trudno jest stanąć z boku. Trudno się nie przyłączyć.
Sam Chrystus nie oburza się nawet, gdy żołnierze jawnie z niego szydzą. „Przebacz im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią” - mówi, skatowany, w chwili największego upokorzenia. Na dworze Heroda po prostu milczy. Nikogo nie potępia. Nie domaga się kary, zemsty, czy przeprosin.
„Przebacz im, Ojcze”. Znajomy z Francji, katolik, po inauguracji igrzysk olimpijskich zamieścił wiadomość, że zbierają się na modlitwę pod takim właśnie hasłem. Z prośbą o przebaczenie.
Chrystus został zamordowany za obrazę uczuć religijnych. Chyba warto o tym pamiętać, gdy wzbiera oburzenie. W każdej, znanej mi religii, obraza uczuć religijnych zwana też bluźnierstwem, jest rzeczą straszną, niemalże najgorszą, zasługującą na najwyższą karę. Ale właśnie w chrześcijaństwie ta sytuacja jest, powinna być postrzegana inaczej.
Nie ma słowa w Ewangelii, aby Chrystus oburzał się z powodu naruszenia uczuć religijnych. W ogóle oburzenie nie jest czymś, czemu by się chętnie oddawał. Oburza się tylko na kupców w świątyni. Za to sam robi rzeczy, co do których niewątpliwie ma pełną świadomość, że dla ludzi, wśród których działa, są oburzające i bluźniercze. Wie, że ich oburzy manifestacyjne nieprzestrzeganie szabatu. Zdaje sobie sprawę, jaką reakcję wzbudzą jego słowa wypowiedziane w świątyni: „Zanim Abraham stał się, ja jestem”, po których musi uciekać przed rzucanymi w niego kamieniami.
Doskonale rozumie, jak wielu jego rodaków się oburzy, że siada przy jednym stole z celnikami i nierządnicami. Nie bojkotuje. Nie żąda przeprosin. Mówi, żeby pozwolić kąkolowi rosnąć, aż do żniwa. Nie jest rolą człowieka potępianie. „Nie sądźcie!”- mówi.
Igrzyska olimpijskie były greckim świętem religijnym. Świętem bogów greckich. I jako takie, jako relikt pogaństwa, zostały zakazane w 393 roku przez cesarza Teodozjusza Wielkiego, który uczynił chrześcijaństwo religią państwową. Przez tysiąc pięćset lat olimpiada przynależy wyłącznie do tamtego, pogańskiego świata. Nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Baron de Coubertin, choć sam chrześcijanin, nie miał łatwo. Padały oskarżenia, że wprowadza bluźnierczy kult sportu, że odgrzebuje pogańskie rytuały. Niewątpliwie całe to uwielbienie atletycznego ciała i szalona moda na gimnastykę, nie wyrastała z ducha chrześcijaństwa, mimo iż od początku znajdowała zwolenników również wśród zakonników i księży. Kościół stosował strategię, która od wieków, przynosiła mu największe sukcesy. Asymilował. Wchłaniał, znajdował elementy zgodne i podkreślał je.
Zawsze, kiedy spadał na mnie zarzut obrażania uczuć religijnych, zdumiewało mnie to. Nie umiem się na to przygotować. Brak mi, od tej strony, wyobraźni. Nie myślę w ten sposób. Nie spotkałem artysty, którego intencją byłoby obrażenie uczuć i sam nigdy takich intencji nie miałem. Nie przeczę, zapewne i tacy artyści są. Ja ich na swojej drodze nie spotkałem. Byłem potwornie zaskoczony, kiedy po premierze „Nieskończonej historii” w Teatrze Nowym w Zabrzu odezwał się człowiek, który się poczuł obrażony tym, że na scenie ksiądz rozmawia z kobietą w ciąży. Nie mogłem uwierzyć, że to jest na serio. Dyrekcja teatru potraktowała to serio. Podczas rozmów zaproponowali taki kompromis, żeby kobieta zaszła w ciążę dopiero po spotkaniu z księdzem. Do dziś wydaje mi się to niewiarygodne, ale ten pan naprawdę był oburzony i mówił o obrazie uczuć i naprawdę złagodzeniem sprawy mogła być ciąża po. Drugim jego zarzutem było, że aktor na scenie niby uderza drugiego aktora dużą, tekturową atrapą Biblii po głowie. Nie zgodziliśmy się na zmiany. I teraz tak. Wiadomość idzie w tłum. A wiadomość brzmi: powstał bluźnierczy spektakl, w którym znieważa się duchowieństwo oraz Biblię. Tłum nie wnika w szczegóły. Nie chce słuchać wyjaśnień. Tłum chce mieć jasną, wyraźną, radykalną opinię. Tłum uwielbia się oburzać. Uwielbia potępiać. To mu coś robi. Jakoś się w tym wyładowuje, zaspokaja. Potem nawet osoby, które dobrze znam, gdy tłumaczę im, o co tak naprawdę chodziło, nie dowierzają i są przekonane, że coś ukrywam. Że musiało tam być coś gorszego, bo inaczej skąd taka afera. Co więcej, ludzie patrzą na ten spektakl i już dokładnie widzą to, przeciwko czemu wcześniej się oburzali. Bo przychodzą potwierdzić swoje oburzenie. Dopowiadają sobie. Szukają znaczeń, których nie ma. Tworzą te znaczenia. Więc już jakoś są.
Spektakl „#chybanieja” w Teatrze Maska w Rzeszowie to inna sprawa. Tłum, władza i część hierachii były oburzone i agresywnie obrażone zanim spektakl powstał, zanim został napisany tekst. Wystarczyło, że do wiadomości publicznej przedostał się temat: ojciec Maciel Degollado, założyciel zakonu Legionistów Chrystusa, oszust, bigamista, pedofil, którego czyny wielokrotnie już były opisywane. Wystarczyła wiadomość, że w spektaklu wzmiankowany jest Jan Paweł II. Ruszyła na nas machina, która, naprawdę miałem takie wrażenie, chciała nas zmiażdżyć. Nasze tłumaczenia, że to nie ma być spektakl oskarżycielski, ale rozważający temat z różnych stron, nie były traktowane, jako coś, czego warto wysłuchać. Po premierze spektaklu, wszystko ucichło. Spotkał nas zarzut z drugiej strony, że taka była afera, a spektakl jest niemal oazowy.
Kiedy wymyślałem mini-sztukę dla Klubu Gaja o zabijaniu karpii przed świętami, sięgnąłem do kulturowego archetypu, do obrazu niezliczoną ilość razy w naszej kulturze wykorzystywanego i przetwarzanego w przeróżnych kontekstach, do Drogi Krzyżowej. Stworzenie, które jest męczone, które jest długotrwale torturowane, przechodzi drogę krzyżową. Po studiach polonistycznych miałem w głowie mnóstwo tych dróg krzyżowych odniesionych do naprawdę przeróżnych sytuacji. Ten obraz, funkcjonujący bardzo często, jako metafora, jest częścią naszej kultury, jest częścią naszego języka. Naprawdę się nie spodziewałem hejtu, który spadł na mnie potem, jako na gorszyciela. Po prostu, kiedy się pisze, i szuka się środków wyrazu, korzysta się z obrazów i języka, którymi się posługujemy w naszym świecie. Patrzyłem wtedy na wypowiedzi ludzi, których znałem i zastanawiałem się nad szczerością ich uczuć religijnych i ich oburzenia. Pamiętam, zatrzymałem się przy człowieku, który z lubością opowiadał publicznie dowcipy o Chrystusie („Wyjmijcie mi te gwoździe!”). Zatrzymałem się przy drugim, który, pamiętam, naśmiewał się z zagadek, co robi żydowska dziewczynka w Auschwitz etc. Teraz pałali żywym oburzeniem na zestawienie ryby i Chrystusa. ICHTYS – ryba, hasło i znak pierwszych chrześcijan, gdyby nagle go dopadł, obraziłby go – myślałem wtedy. Ale nie. Ani wtedy, ani teraz.
Nie wierzę w wasze obrażenie. Wierzę w waszą przemożną chęć ulegania wspólnotowemu oburzeniu. Wierzę w waszą obawę, że dzieje się coś złego, bo wszyscy mówią, że to złe. Tak, w tę obawę wierzę i rozumiem ją. Nie wierzę i nie umiem uwierzyć, że osoba robiąca znak serca pośrodku stołu, o której myślicie: „O, rzeczywiście, mają rację, ona stoi jak Chrystus” robi wam jakąkolwiek realną krzywdę.
Nie wierzę w istnienie cynicznych artystów, którzy chcą wykorzystać wielką, szlachetną imprezę sportową do zaspokojenia swoich gorszycielskich potrzeb, a nawet jeśli tacy są, to wolę mieć dobrą wiarę i jednak odsunąć się nieco od tłumu pokrzykującego złowrogo i domagającego się zadośćuczynienia. Nawet, jeśli widzę wśród nich ludzi, których znam, których szanuję, których lubię. Nawet jeżeli z tego powodu miałoby coś spaść i na mnie.