Wybory w Hiszpanii odbyły się w lipcu, ale do dzisiaj w kraju nie został powołany nowy rząd. Hiszpański król, do którego należy prawo desygnowania premiera, w pierwszym kroku zdecydował się bowiem na powierzenie jego utworzenia liderowi prawicowej partii ludowej.
PP zdobyła najwięcej głosów, jednak od początku wiadomo było, że ma ona znacznie mniejszą zdolność koalicyjną, niż znajdujący się na drugim miejscu socjaliści. Ci jednak mogli przystąpić do działania dopiero po przewidywanej z góry porażce lidera konserwatystów. Chyba nam to brzmi znajomo.
Hiszpania doświadczenie w kryzysach rządowych i rządach mniejszościowych ma na przestrzeni ostatnich lat dość spore. Jedna konsekwencja tego stanu rzeczy jest taka, że 3-miesięczne (i wciąż nie zakończone) oczekiwanie na utworzenie nowego rządu nikogo chyba już tam nie dziwi. Druga – że politycy wszystkich stron chcąc uniknąć kolejnych miesięcy bezwładu (chciałoby się powiedzieć „bezkrólewia”, choć to w tym przypadku niefortunne określenie), musieli nauczyć się dogadywać. Jeśli dotychczasowemu premierowi Pedro Sanchezowi uda się zbudować większość parlamentarną, stanie się to dzięki połączeniu sił lewicy z przedstawicielami ugrupowań regionalnych (mających po 1, 3 czy 7 parlamentarzystów), w tym separatystycznych (i często wcale nie lewicowych) Katalonii i Kraju Basków. Postawiona pod ścianą Partia Ludowa również próbowała w ostatniej chwili również usiąść z nimi do stołu – tylko że po latach głoszenia nacjonalistycznych haseł i marginalizowania znaczenia regionów, tym razem nikt z „ludowcami” już rozmawiać nie chciał. Deja vu po raz drugi?
Wnioski z tej opowieści z ciepłych krajów są dwa.
Pierwszy, którego najlepszym adresatem byłby w tej chwili pałac prezydencki, mówi, że z chaosu rodzi się jeszcze większy chaos, nie zaś nowy porządek. Gdyby polskie władze nie odwracały się tak konsekwentnie plecami do Europy, miałyby szansę dostrzec to już wcześniej i uczyć się na cudzych błędach. Przedłużające się procedury, mniejszościowe rządy, przedterminowe wybory nie służą nikomu, a już zwłaszcza tym, którzy próbują coś za ich pośrednictwem ugrać – a w dłuższej perspektywie prowadzą do kryzysu permanentnego. No chyba, że właśnie o chaos (zaprogramowany na określony czas trwania) tu chodzi.
Druga zaś konkluzja – sprawiająca wrażenie oczywistej, ale w polskich realiach ostatnich lat od oczywistej daleka – jest taka, że lepiej rozmawiać, niż straszyć. Hiszpańska, mocno prawicowa Partia Ludowa, od lat wznosi hasła nacjonalistyczne, dąży do osłabienia regionów i straszy separatyzmami, wyciągając ludzi na ulice pod hasłem walki o zachowanie jedności kraju. Jednak to posłowie z regionów autonomicznych w tym momencie stali się języczkiem u wagi. I mimo okrzyków, że dopuszczenie ich do wpływu oznaczać będzie de facto osłabienie suwerenności czy nawet rozpad państwa, tendencja jest raczej odwrotna – choćby w Katalonii nastroje uspokajają się a poparcie dla ruchów separatystycznych słabnie wraz z gotowością władz centralnych do tego, by pójść na ustępstwa a przede wszystkim – dać sygnał, że dostrzegają i szanują ich perspektywę.
Wbrew głosom płynącym z kręgów dotychczas w naszym kraju rządzących, budowana właśnie nowa koalicja wcale nie jest tak egzotyczna, jak próbuje się ją przedstawiać. Co więcej, ostatnie kilkanaście lat zmian władz pokazało, że tym co gubi kolejnych rządzących, jest właśnie nadmierna pewność siebie, przekonanie o wyższości własnej wizji świata, takie triumfalistyczne TKM.Patrząc w tej perspektywie, konieczność wzajemnego balansowania i budowania umiejętności szerokiej współpracy może być największym tej koalicji potencjałem – bo pozwalającym na uniknięcie tego ryzyka, zachowanie równowagi, zmuszającym do zmian, ale przemyślanych i opartych na szacunku i demokratycznych procedurach. A to jednoznaczne i wspólne oczekiwanie wyborców wszystkich tych ugrupowań. Może i w polityce rządzi deal – ale ten, który jest zbudowany na wspólnocie chociaż części wartości (a demokracja jest jednak wciąż jedną z nich), może przetrwać nieco dłużej.