Mokotów. Zabłocone chodniki pełne spieszących się ludzi. Gwiazdki, choinki na wystawach. Ulica zakorkowana totalnie. Autobusy, taksówki. Wszystko stoi i co parę minut podjeżdża o metr do przodu. W twarz siecze przedświąteczna ulewa i wieje zimny wiatr. Wchodzę do baru mlecznego. Pusto, cicho, ciepło. Przy stoliku siedzi facet w trudnym do określenia wieku, ubrany na cebulkę, w kilka warstw. Obok niego wózek sklepowy, w którym ma swój dobytek. Ma zamknięte oczy. Lekko pochrapuje. Ostra woń jego ubrań i ciała wypełnia cały bar. Da się z tym oswoić, ale nie od razu. Oswoiłem się. Zestaw dnia. Ogórkowa i klopsy. Pan barowy wychodzi zza lady i potrząsa śpiącym.
– Wstawaj! Tu nie sypialnia!
– Gdzie mam iść? - pyta przebudzony.
– Mrozu nie ma. Idź, gdzie chcesz!
– Noclegownia zamknięta jeszcze.
– Co mnie to obchodzi! Nic nie zamawiasz! Idź stąd!
Facet z trudem zwleka się z krzesła i długo, bardzo długo studiuje tablicę, na której kredą wypisano nazwy potraw i ceny. Ruch spotęgował woń. Da się z tym oswoić, ale nie od razu. Nie, nie będę wychodził dlatego, że człowiek śmierdzi. Wytrzymam. Czekam na ogórkową i klopsy.
Lubię bary mleczne. Mam sentyment od czasów nastoletniego włóczenia się po Polsce w wakacje, kiedy stać nas było tylko na makaron z cukrem. Lubię w nich siedzieć. Lubię być pomiędzy ludźmi, którzy jedzą w barze mlecznym. Różne dialogi się tu prowadziło, różne się sceny widziało. A teraz on. Jest w porządku, tylko ten smród. Przecież go rozumiem. Też by mi się nie chciało. Rozumiem też pana barowego. Do pewnego stopnia jest to konflikt tragiczny.
– Poproszę omlet – mówi wreszcie bohater.
Pan barowy mierzy go wzrokiem. Waha się.
– Piętnaście złotych.
– Piętnaście złotych za omlet? To jest bar mleczny!
– To jest Mokotów.
Teraz waha się bohater. Przelicza w głowie. Wraca do stolika, coś sprawdza w swoich manatkach, znów drepcze, kuśtyka do okienka. Patrzy na mnie.
– Dorzuci mi pan do omleta?
Waham się. Dlaczego się waham? Co to za test? Czemu przyszedł mi do głowy test? Bez sensu. Mam piątkę. Daję mu. Czuję, że jest mi lepiej. Od razu. To jest jednak rodzaj transakcji. Od razu się to coś otrzymuje. Bohater dziękuje, ale nie jest zadowolony. Musi przegrzebać manatki, żeby dozbierać resztę. Ale kupuje ten omlet. Pan barowy też nie jest zadowolony. Nikt nie jest. Każdy z nas idzie na jakiś kompromis. Właściwie to ja chyba jestem zadowolony najbardziej.
– Nie jestem głodny. Spać muszę. Fortunę tracę na to spanie – rzucił do mnie, wracając do stolika.
Kiedy robi się omlet, przypomina mi się mój dawny bohater ze stacji Bielsko-Biała Wschód. To też była zima, a on tam spał. Była noc. Skądś wracałem. Skąd wracałem i co robiłem na stacji Bielsko-Biała Wschód zimą w nocy? Za cholerę nie pamiętam. Pamiętam zdziwienie, że tam mieszka człowiek naubierany na grubą cebulę z dobytkiem w wielkim wózku przywiązanym do ramienia sznurkiem. Rozmawialiśmy. Poczęstowanie papierosem i wspólne palenie otwiera rozmowę. Miał tam książki i rozmawialiśmy o książkach. Mówił, że nie śpi w noclegowni, bo panuje w niej przemoc, hierarchia i kradną. A tutaj ma spokój. Opowiedział, że był piekarzem i że najbardziej to chciałby mieć własną piekarnię. Śmialiśmy się wspólnie z tego wypowiedzianego na mrozie życzenia. Potem zakaputał się z powrotem w swoje worki, szmaty, zapewnił mnie po raz dziesiąty, że nie potrzebuje, nie chce niczego i żebym nikogo nie wzywał, nigdzie nie dzwonił, że jest w porządku.
Napisałem wtedy o tym spotkaniu do „Kroniki Beskidzkiej”. Teresa Madej przyjmowała ten tekst. Tak, jestem prawie pewny, że mówiłem mu, że chcę o tym napisać. Nazajutrz za pośrednictwem „Kroniki” zgłosiła się do mnie para przedsiębiorców. Małżeństwo. Czego chcą? Umówiliśmy się na spotkanie. Przeczytali tekst. Poruszył ich. Ładnie napisałem.
– Postanowiliśmy kupić piekarnię – oznajmili mi. - I chcemy, żeby ten pan ją poprowadził.
Mówili poważnie. Chcieli mu zrobić prezent świąteczny. I oczywiście sobie też. Naprawdę dużo się dostaje w zamian. Od razu. Wiadomo. To uczucie, że zrobiło się dla drugiego człowieka coś dobrego, jest nie do opisania. I to w takiej skali! W taki sposób!
Pamiętam, że poczułem obawę. Że za ładnie opisałem. Nie napisałem, jak wyglądał, jak pachniał, w jaki sposób mówił i z jakim trudem przychodziło mi zrozumieć jego słowa. No ale dobra. Jedziemy go szukać. Pojechaliśmy samochodem na stację Bielsko-Biała Wschód spełnić marzenie nieszczęśliwego człowieka. Nie było go tam.
– Poszukajmy na głównym – zaproponowałem.
Wtedy jeszcze reguły nie były tak straszne.Jeszcze nie wyganiali w nocy z dworca głównego. I była poczekalnia, w której na okrągło grał telewizor. Wielu ich tam spało. Szukamy pośród śpiących. Jest! Budzę go.
– Państwo chcą, żeby pan zarządzał piekarnią, którą dla pana kupią. Może pan z nami porozmawiać? - mówiłem to już całkiem bez nadziei.
Patrzył na mnie półprzytomnie. Powiedział coś, czego kompletnie nie zrozumiałem. Głębokim, gardłowym głosem. Machnął ręką. Zasnął. Nie mogłem tak. Małżeństwo przedsiębiorców stało koło mnie bezradne. Potrząsnąłem nim jeszcze raz.
– Proszę pana! Naprawdę! Pan chciał i to się stało. Spełniło. Napisałem. Przeczytali. I postanowili kupić piekarnię dla pana.
Brzmiało to tak, jakby nie mówił słowami, tylko jakimiś dźwiękami z głębi. Ale intencja była jasna. Chce spać w cieple. To wszystko.
Pożegnaliśmy się z przedsiębiorcami dość chłodno. Miałem wrażenie, że mają żal do mnie. Za ładnie napisałem. A może to po prostu odwieczne poczucie winy, że zrobiłem źle.
Nigdy więcej nie spotkaliśmy się. Ani z nim, ani z nimi. Spełnione marzenie rozbłysło i znikło.
Przedświąteczny Mokotów. Dojadłem klopsy i wyszedłem w rozświetloną świecidełkami ciemność. Bohater spał smacznie nad omletem. Piętnaście złotych za pół godziny snu przy barowym stoliku.
Spełnienia marzeń państwu życzę!
Artur Pałyga