Kilka dni temu na portalu społecznościowym przeczytałem wspomnienie pewnej użytkowniczki, o jej pierwszym dniu pracy. „Panie przy innych biurkach – pisze ta pani – cały dzień obgadywały Basię z zaopatrzenia, która przyszła dziś do pracy w dekolcie do pół uda. Makabra!”. (W czasach mojego debiutu, dekolt bardziej kojarzyłem z rozbrojeniem, bo kolt – to spluwa kowbojska, a de- to odrzucenie, likwidacja.) Wspomnienie pani kończy zapytaniem: z czym wam się kojarzy pierwszy dzień w pracy, bo mnie z plotami?
I się zaczęło. W moim mózgu ktoś sięgnął po odpowiedni segregator (przysięgam na babcię, że mnie przy tym nie było!), i od razu z diaskopu rzucił na ekran pamięci dwa słowa: „Oczy Lemura”, bo z tym określeniem kojarzy się mój pierwszy dzień pracy. No i, niestety, znowu musiałem obejrzeć ten film.
Półtora roku przed maturą rzuciłem szkołę. Ot, tak sobie, z dnia na dzień. Jutro mnie tu nie ma! Powód? Serce, krew 99 octan i brak odpowiedniego kardiologa. A było to w czasach, gdy ksiądz odprawiał mszę (nie celebrował liturgię), wygłaszał kazanie (nie homilię), a grill nazywano rusztem, czyli bardzo dawno temu. Jakiś czas żyłem w podziemiu, a potem mamie oświadczyłem; za dwa miesiące kończę 18 lat, idę do pracy, w trakcie pracy skończę szkołę średnią oraz studia i jeszcze będziesz ze mnie dumna. I to zobowiązanie zajęło mi 15 lat.
Ale, ad rem. Aleksandrowickie Lenko, dział transportu fabrycznego. Dyspozytor Jurek Dawid z Jaworza (imię jego niech będzie święte!) rzuca pytanie:
– Grasz na gitarze?
– Gram.
– To se wybierz – i wskazał na kąt, gdzie złożone były nowiutkie łopaty – i na wagony! – zakończył.
W owym czasie, w każdej bielskiej fabryce był dział transportu, w którym pracowali najtwardsi faceci po i przed wyrokiem, mistrzowie knajpiarskich bójek, raczej pijący, karciarze i wspaniali kumple. Na wagonie Hanys pyta:
– Na którą rękę? - Ponieważ jestem praworęczny, to odpowiadam:
– Na prawą.
– To idź tam! - wskazał mi lewy kąt wagonu. I to był mój błąd, bo niby skąd miałbym wiedzieć, że pytanie odnosi się do wskazania, którą ręką pchasz łopatę. Mańkut lewą ma silniejszą i tą pcha łopatę, a prawą przerzuca. No i się zaczęło; już po pierwszych łopatach, gdy każdego obsypałem przerostem, Ligęza z Kóz (imię jego, niech będzie święte!) ryknął:
– Spierdalaj tam! - i wskazał na prawy kąt wagonu.
Gdy oni byli w przeroście do kolan, ja ledwie po kostki. Po drugiej wywrotce oni byli w węglu, po pas, ja do kolan. Wywrotka odjechała, Hanys zakomenderował do mnie:
– Idymy do Zbója!
Wchodzimy do wapienickiej putyki, a Hanys od progu krzyczy do bufetowej:
– Dwie herbatki i trzy sety, ale hunem!
Obejrzałem się za siebie i nie widziałem tego trzeciego. Hanys bierze do ręki szklankę z wódką i nadal rozkazuje:
– Co się gapisz? Płać! I nadstaw rynce!
Podstawiłem dłonie, zabrudzone mułem węglowym, pomieszanym z osoczem i krwią z popękanych pęcherzy, pod piekący strumień. Natychmiast przestało boleć, gdy po raz pierwszy w życiu, jednym haustem w gardło wpakowałem całą setkę wódki „z niebieska kartką”.
Wracamy na wagony, a kierowca Olek, z Kóz, o ksywce Mikołoj (imię jego niech będzie po trzykroć święte!), wyjął mi łopatę z ręki ze słowami:
– Schowej się do szoferki, bo padze - i za mnie dokończył rozładunek wagonu z węglem przerostem.
Drugiego dnia Hanys zrobił Jurkowi haję:
– Jo nie byda za zdechloka zapierdalał!
– Nie byłeś łod niego lepszy, kieś tu przyszoł - warknął Samerlik.
– Dobrze godosz – mrukną Cupek.
– Ni mosz roboków? - spytał mnie życzliwie Chrapek.
– Jydz se srana kapustę. Kiszonom! - dodał Ligęza.
W domu zerknąłem w lusterko i się przeraziłem. Oczy miałem w sinej obręczy, niczym jakiś Pakistańczyk. Przed mamą musiałem się pilnować, by nie opuszczać rąk, bo natychmiast pojawiała się na nich zielona sieć nabrzmiałych żył.
Po kilku miesiącach, gdy już w niczym nie odstawałem od brygady, co przy posturze przypominającej budowę oszczepu i wadze 52 kg, budziło ich podziw. Czułem ich akceptację, gdy nosiłem, tak jak oni, na grzbiecie stukilogramowe wory z drobnicą, worki cementu czy rolki papy. Nawet oszczędny w pochwałach Franuś Kubieniec skomentował to słowami:
– Staś się nom wyrobił.
Mamie, gdy widziała mnie zmordowanego harówką, odpowiadałem, że chodzę na treningi biegowe. I po części mówiłem prawdę, gdyż od kilku tygodni, z Jasiem Leją uczęszczałem na treningi biegowe w BKS, przy Żywieckiej. Po którymś ostrzejszym treningu odczuwałem nudności, trener sam powiedział;
– Na dzisiaj dość! Masz już oczy lemura!
I wtedy zrozumiałem, że to objaw nie żadnej tam robaczycy, tylko wynik nadmiernego zmęczenia.