Przypuszczam, że wszyscy, którzy wyrastali w czasach słusznie minionych, nie do końca potrafią zaakceptować dzisiejszą swobodę w przekazywaniu treści. Chociażby takie stand-upy; w większości walenie na odlew, wprost i bez autocenzury. Zaś dowcip – o ile w ogóle się pojawi – rodzi się na styku pomysłu, skojarzeń i „potocznego” języka.
Nic przeciw stand-uperom nie mam, a niektóre występy naprawdę potrafią śmieszyć. Ale dla kogoś, kto wychowywał się w czasie, kiedy wszystkie brzydkie słowa w angielskich filmach na „f” telewizyjny lektor tłumaczył najczęściej jako „cholera” i był to szczyt werbalnego wulgaryzmu, język tak charakterystyczny dla stand-upów musi w efekcie bardziej zwracać uwagę swoją formą, treść spychając często na dalszy plan. Słynne „k…” w ustach Maksa, w którego w Seksmisji wcielił się Jerzy Stuhr, w tamtych czasach w kinach wywoływało prawdziwe eksplozje śmiechu, bo było to coś jednostkowego, wyjątkowego. Dziś takie coś raczej już nie śmieszy.
Zaznaczam, nie mam zamiaru zajmować się wulgaryzmami jako takimi. Chodzi mi o tę bezpośredniość, całkowitą rezygnację z jakiejkolwiek umowności. Oczywiście nie dotyczy to ogółu sztuki, ale nie o tym mowa. Chodzi mi po prostu o te – nazwijmy je tak – granice dostępu, które odbiorca sam ustawia, a mają go one przecież w jakiś sposób chronić czy to ze względu na jego wrażliwość estetyczną, czy też jego strefę komfortu, czy po prostu intymność. Jeżeli ktoś je przekroczy, nieważne czy w prywatnej rozmowie, czy ze sceny, może spotkać się z uczuciem obrazy, wzburzenia, profanacji, czy choćby tylko dyskomfortu z drugiej strony. I oczywiście dotyczy to nie tylko języka.
Cofnijmy się o jedno pokolenie. Wtedy to w 1992 r. w kinach pojawiły się Psy Władysława Pasikowskiego, które wówczas prowokowały także językiem. Jednak jak pokazuje życie, to co kiedyś prowokowało, z czasem może stać się standardem. A gdzie były wówczas te nasze granice dostępu? Film o takiej wymowie jak Psy miał przecież na celu wstrząsnąć widzem, obudzić go, właśnie m. in. przedzierając się przez jego własne granice dostępu. Taki był – zakładam – środek artystycznego wyrazu. Jak wobec tego Psy Pasikowskiego odebrać mogą obecnie młodzi ludzie? Z pewnością jakoś odbiorą, ale bardziej reagując na warstwę sensacyjną obrazu. Pomijając niejasny już dla nich historyczny kontekst, naturalistyczny język raczej nie zrobi żadnego wrażenia. Przecież taki świat jest wszędzie dookoła.
A teraz coś z całkiem drugiej strony. Niedawno trafiłem w TVP Kultura na Benefis Zbigniewa Wodeckiego zarejestrowany w krakowskim Teatrze STU w 1994 r. Nie byłem w stanie przełączyć na inny kanał i wcale nie chodzi tu o postać bohatera benefisu, bo w tamtych latach zdecydowanie preferowałem cięższe brzmienia. Dosłownie cofnąłem się w czasie do tej estetyki, poczucia humoru, tych aluzji i do wszystkich oczywistych niedomówień i – tak – do tego języka również. I znowu chwila zastanowienia; jak młodsze pokolenie odebrałoby takie coś? Z pewnością rozbawiłyby te wywatowane, obszerne marynarki, ale jak potraktowaliby słowa, których czasami przecież lepiej używać mniej niż więcej? Chyba zbyt subtelnie, zbyt delikatnie, taka estetyka wobec dzisiejszych standardów nie pozwoli nawet się zauważyć, a co dopiero mówić o poruszeniu odbiorcą.
Różnica jednego pokolenia, a jak daleko zarysowane różnice. O tempora, o mores! zakrzykną pewnie niektórzy, powielając stereotyp stale postępującego (właściwie już od starożytności) upadku ludzkości. Ale w kulturze anglosaskiej mieliśmy przecież znacznie wcześniej masową produkcję filmów, gdzie wyrazy na „f” wpisane były w ogólną estetykę. Stamtąd również przejęliśmy wspomniane na wstępie stand-upy. To co, my dawniej byliśmy lepsi od nich, czy po prostu zapóźnieni? Tak postawione pytanie jest jednak skrajnym uproszczeniem. U nas, za żelazną kurtyną hierarchia społecznych wartości kształtowała się w innych warunkach. Po przemianie na początku lat 90. w ekspresowym tempie zaczęliśmy odrabiać straty w stosunku do Zachodu również na tym polu, coś chyba jednak po drodze tracąc ze swej tożsamości. Ale to jest już moje osobiste odczucie. Bo przecież o to właśnie chodzi, żeby każdy sam ustawiał swoje granice dostępu i nie musiał przy tym oglądać się na innych. Oczywiście z bagażem wpojonych od najmłodszych lat wartości, z efektami własnych przemyśleń. Ale sam, bo to są nasze granice. I dopiero z tej wielkiej sumy własnych autonomicznie ustawionych granic powinno się rodzić to, co ujmuje prawo czy też po prostu ogólnie przyjęta norma. Tak ja to widzę…