Kilka lat temu, kilka, tak bliżej dziesięciu, wysłałam wiadomość przez messengera do pewnej miejsko decyzyjnej i serdecznej z zasady osoby. Wiadomość była ważna – dla mnie, dla odbiorcy, zdawało mi się, miała być taka sama, bo wpadłam na pewien pomysł, a staram się wpadać na fajne pomysły, zorganizowania w naszym mieście pewnego wydarzenia. Dostałam odpowiedź: „Jutro odpiszę”. Świadomie i celowo stosuję takie uniki, bo nikomu nic już z tego nie przyjdzie, że powiem więcej, a używanie może mieć wielu. Nie spałam potem dwie noce z rzędu, bo dopracowywałam realizację swojego pomysłu, ze spokojem czekając na bieg zdarzeń. Czekałam tydzień, dwa, miesiąc, pół roku. Przestałam czekać, choć przez kilka następnych lat przy różnych okazjach ta wysłana przeze mnie wiadomość jakoś co rusz, co krok wracała mi do głowy. Po siedmiu latach przyszła odpowiedź – wdzięczna, uśmiechnięta, odpowiedź jak butelka wyrzucona przez morze: „Świetny pomysł! Działamy!” I zaraz po niej druga: „Oj, przepraszam, że dopiero teraz, moje życie zwariowało J O matko, siedem lat?”.
Kurczę. Siedem lat, ale to nawet nie chodzi o te siedem lat, chodzi o to, że przestajemy w ogóle na siebie być uważni, że z taką łatwością lekceważymy to, co ktoś do nas mówi, to, co sami mówimy, a czasem to, co ktoś mówi jest bardzo ważne, czasem najważniejsze. Lekceważymy z wdziękiem, z wirtuozerską wymówką, wszystkiemu zawsze jest winne zwariowane życie, jakby życie było jakimś niezależnym bytem, niedouczonym asystentem, który nawala i my potem mamy głupie sytuacje, ale za to nie damy mu premii. My nie, to to głupie życie. Obiecujemy. W słowie „obiecuję” jest jakaś tajemnicza siła, która nas wiąże, która nas utwierdza w przekonaniu, że nie musimy czekać, że nie musimy się łudzić, że nie mamy wątpliwości, co się podzieje dalej, bo obiecuję, to znaczy, że tak. Daję słowo. Jednak nie daję. Daję coś, ale jednak odbieram, dam albo nie dam.
Coś poszło nie tak z naszą odpowiedzialnością za słowa, może głupie, niedouczone życie jest za to odpowiedzialne? Przecież nie my! Obiecuję… Są ciągle wśród nas tacy, którzy wierzą w nominał słowa „obiecuję”. Ono jest u swoich podstaw ostateczne, niezbywalne, takie przynajmniej miało być. Nadeszły czasy dla języka najtrudniejsze, niczym nieokiełznana wolność słowa weszła w tryb brawurowości, a ta dała sobie prawo do zmiany wartości słów, do podmieniania ich znaczeń, do kuglarstwa. Słowa na naszych oczach się zużywają jak buty, i tak jak coraz gorzej się mają szewcy, bo któż dzisiaj chce naprawiać buty, skoro można wyrzucić, mieć nowe, w ogóle nowe teraz jest fajniejsze, to tym bardziej nie ma kto naprawiać słów, nie ma szewców od słów!
Kiedyś się mówiło „słowo honoru” – co by to niby miało dzisiaj oznaczać, słowo rozprute, a honor? Głupie, rozwydrzone życie, to nawet dzisiaj nie można dać słowa honoru, bo takie to życie rozwydrzone! Uciekam od „słowa honoru”, bo to ślepy zaułek, stąd nie ma wyjścia awaryjnego.
Nie dotrzymujemy obietnic, bo dotrzymywanie, to takie trzymanie długo i z wysiłkiem, nie lubimy ani długo, ani z wysiłkiem, głupie życie oczekuje, że będzie szybko i lekko, a przecież wiadomo, że ono wie lepiej. Po co dotrzymywać obietnic, skoro obietnice przestały znaczyć? A jeśli one, to co dopiero inne słowa, które mniej ważą, mniej ze sobą niosą? Przestajemy sobie ufać, bo wypuściliśmy słowa na dziką wolność, a przecież tylko słowa nas stwarzają, jesteśmy tacy, jak słowa, które nas wyrażają, ufamy sobie tylko dlatego, że możemy ufać słowom, wierzymy sobie, bo wierzymy w słowa… „odpiszę jutro”… i czasem strasznie się ranimy niedotrzymywaniem… I znaleźliśmy wyjście z impasu - wolę więc niczego nie obiecywać i…
I ciąg dalszy już 29 kwietnia podczas debaty o słowach właśnie „Czasami brak słów. Odwaga mówienia i niemówienia”. Zapraszamy Wszystkich serdecznie, pora pogadać.