W dawnych wiekach Temida hojnie szafowała wyrokami śmierci, zasądzając je między innymi za kradzieże. Ale z ich wykonaniem bywały kłopoty, na co dowody znaleźć można w historii Białej i jej mieszkańców.
Każdy kto czytał "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza lub oglądał film nakręcony na podstawie tej powieści prawdopodobnie pamięta, iż Danuśka uratowała skazanego na śmierć Zbyszka zarzucając mu na głowę swoją białą chustę i krzycząc: Mój ci jest! W powieści Henryka Sienkiewicza ten wywodzący się z podhalańskiego zbójnictwa obyczaj uznany został za obowiązujące prawo. Nasza lokalna historia dowodzi, że taki sposób ratowania skazańca przed spotkaniem z katem był w praktyce stosowany, choć niekoniecznie z pozytywnym efektem.
Roku Pańskiego 1684 Wojciech Stokłosa, młody krawiec z Zabłocia, został oskarżony o kradzież koni. Zajmująca się tą sprawą żywiecka Temida nie miała ani wątpliwości co do słuszności zarzutu, ani litości dla złodzieja i skazała go na karę śmierci przez ścięcie głowy. Wyrok miał być wykonany publicznie niedaleko żywieckiego kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża. Ponieważ Żywiec nie miał własnego kata, wykonanie "mokrej roboty" zlecono katowi z Oświęcimia. I gdy ten mroczny rzemieślnik szykował się do egzekucji, z tłumu gapiów wybiegła dziewczyna z Białej, dotarła do skazańca, obwinęła mu szyję białą chustką noszoną przez kobiety na głowie i bardzo mocno się do niego przytuliła. Stary obyczaj nakazywał w takim przypadku odstąpić od wykonania wyroku i darować chłopakowi życie. Jednak w dawnym Żywcu najwyraźniej hołdowali starej rzymskiej maksymie głoszącej: Twarde prawo ale prawo. Więc kat miał swoją pracę doprowadzić do końca. Nie było to proste, gdyż dziewczyna tak kurczowo trzymała się krawca z Zabłocia, że kat nie potrafił pary rozdzielić. A sprytna dziewczyna z Białej nie tylko trzymała ukochanego w żelaznym uścisku lecz także oddalała się wraz z nim od miejsca egzekucji. Być może udałoby się jej uratować Wojtka Stokłosę gdyby nie pomoc, jakiej katowi udzielili dwaj hajducy z żywieckiego zamku. Im udało się oderwać dziewczynę od skazańca, który wkrótce potem stracił głowę. Dosłownie. Dla kata z Oświęcimia żywiecka przygoda z bialską dziewczyną miała jednak bardzo poważne konsekwencje. Szarpanina kosztowała go tak dużo zdrowia, że niedługo potem zmarł.
Ponad osiem dekad później, w roku 1767, przez Białą i sąsiednie Bielsko przetoczyła się prawdziwa fala kradzieży. Między innymi ktoś splądrował piwnicę mieszczanina Czauderny oraz prowadzoną przez Żyda karczmę Pod Zielonym Piotrem. Łupem rabusia padły także pieniądze i ubrania znajdujące się w domu młynarza Tarabowa. Ale osiemnastowieczni stróże prawa okazali się skuteczni i ujęli złodzieja, którym okazał się Józef Gärtner, 26-letni przybysz z Głogówka leżącego na pruskim Śląsku. Podczas śledztwa przyznał się on także do innych kradzieży, dokonanych w przeszłości w rodzinnych stronach. Biorąc pod uwagę dużą liczbę przewinień bialska Temida skazała przybysza z Głogówka na karę śmierci przez powieszenie.
Lecz tu pojawił się problem natury praktycznej - w Białej nie było stałego miejsca do wykonywania egzekucji i nie było wiadomo, gdzie postawić szubienicę. Problem potęgował fakt, iż ówczesna Biała była miastem o niewielkiej powierzchni i znalezienie odpowiedniego terenu pod szubienicę wydawało się sporym wyzwaniem. Decyzję podjąć miał przedstawiciel lipnickiego starosty, który uznał, że szubienica stanie na polu koło młyna. Ale ten pomysł wręcz zmroził młynarzy, którzy uznali, iż takie makabryczne sąsiedztwo stanowić będzie dla nich koszmarną antyreklamę i fatalnie odbije się na "mącznych" interesach. Ruszyli więc do starościńskiego dworu z prośbą o zmianę decyzji. Nie wiemy czy użyli jedynie słownych argumentów czy też przemówiły pieniądze. Tak czy siak decyzję zmieniono. Szubienica stanęła ostatecznie na gruncie sąsiadującym z polem poczmistrza (obecnie to rejon ulicy Konwaliowej), a zbudował ją wraz z pomocnikami pewien bialski cieśla.
Ponieważ Biała podobnie jak wcześniej Żywiec nie miała własnego kata, więc znowu sięgnięto po fachowca z Oświęcimia. Ten zrobił co mu zlecono, czyli wykonał wyrok śmierci, jednak jego wizyta mocno uderzyła bialski magistrat po kieszeni. Po pierwsze oświęcimski kat trzy dni na koszt miasta mieszkał i jadł w bialskiej karczmie. Po drugie za swoją robotę otrzymał sowitą zapłatę. Po trzecie zabrał ze sobą narzędzia do jego mrocznej profesji, które na tę okoliczność kupiło mu miasto Biała. Jedynym plusem, jaki udało się miejskim władzom osiągnąć podczas finansowych negocjacji z oświęcimskim katem była jego deklaracja, że jeśli kiedyś w przyszłości przyjedzie do Białej wykonać następne zlecenie, to zjawi się już ze swoimi narzędziami.