Czasami napada mnie niepohamowana potrzeba ucieczki z codzienności, ucieczki poza obrzeża świata, który jest przewidywalny, powtarzalny i poprzecinany w poprzek niby atrakcjami z niby niespodziankami, sratatata. Kiedy pracuje się z dwusetką młodych ludzi, dwusetką dwudziestką w ciągu jednego tygodnia, to mogłoby się wydawać, że to jest jakaś przygoda, kurczę, Indiana Jones, że tonę w milionach pomysłów i tylko rozganiam je, bo takie są namolne, i tylko radość uczenia… Kurczę… Czasem nie ma radości uczenia… Czasem jest radość nieuczenia. Zawsze jednak można uciec, więc uciekam.
Namierzam jakieś fajne miejsce w Polsce, głównie, żeby była jasność, na Dolnym Śląsku, wsiadam w samochód i uciekam. Nie jestem amatorką harcerskich biwaków, lubię kiedy jest choćby trochę luksusowo, raczej bardziej, niż nie bardziej, więc uciekam w dolnośląskie pałace. Sama droga jest już poza obrzeżami, skręcam z „aczwórki” w lewo i potem jest już tylko dalej od codzienności. Gdybym miała miliony, kupiłabym tam dom, nie mam jednak milionów, zresztą jaka to by była ucieczka, lepiej w pałacu, dla niepoznaki, ukrytym gdzieś za rogiem, takim, co to nigdy jeszcze o nim nie słyszałam.
Auto zostawiam pod bramą, nie wiem czy wypada na dziedziniec wjechać moim dość frywolnym, małym citroenem, więc zostawiam, biorę walizkę, zmieniam buty na pałacowe i ruszam na bal! Marek, właściciel, zdawał się przez telefon mieć trzydzieści osiem lat, sto dziewięćdziesiąt z górką centymetrów, fajną brodę i lnianą koszulę. Nie miał, nie miał razy cztery, za to dogadaliśmy się w kwestii pokoju, zaoferował mi swoją bliżej niedookreśloną pomoc na potem, musiałam widać wyglądać na taką, co może potrzebować pomocy potem i przepadł bez wieści. Tutaj, korytarzem do samego końca, dwa razy w lewo, mniejsze drzwi, rano kawka, co? To jest taka kawka do zakolegowania, więc rano się z nim zakoleguję, bo skoro ma pałac, to kto wie, co jeszcze ma. Aaaaaa, i wieczorkiem, nocą fajny koncert w kaplicy, instrumenty barokowe, rzadkie, co ich nie znasz na pewno – tak sobie dopowiedziałam.
Ale najpierw pokój. Nie spodziewam się już luksusu, korytarz pochłania mnie polichromiami, jak się okazało renesansowymi, niekompletnymi już bardzo, wąskie smugi światła padają na drewnianą, zniszczoną podłogę, unoszą się obłoki kurzu, ale w słońcu wyglądają ładnie. Mijam kolejne drzwi, pełno sztukaterii, w holu przypadkowe meble, zniszczone ludwiki, wyleżane szezlongi i żyrandole jak wielkie pająki. Wszystko w ruinie, luksus w ruinie. Marek zapewniał, mam paść z wrażenia.
Mam spać w bibliotece. Unikam podejrzeń, po prostu idę, trafię na pewno. Trafiam od razu. Pokój ogromny i drugi, i trzeci, potem łazienka, wcześniej kryjówka. Padam z wrażenia. Trzy metry do góry i trzysta pięćdziesiąt dookoła, same książki, oczywiście, że nie trzysta pięćdziesiąt, bo obróciłam się w kółko kilka razy, dla pewności, że nie zatrułam się kurzem i nie mam halucynacji, meble stare jak świat, barok oswojony, wszędzie świeczniki i stare krzesła, pośrodku stół wielki jak świat. Butelka cisowianki pelrage wygląda na nim plebejsko, to chowam. Za oknem stodoła i składzik i chlew, wielki jak świat. Drzwi.
Jednak przydałoby się łóżko. Sypialnia przy bibliotece, jakiś raj zupełny! Wielkie, jak wiadomo co, łóżko, łazienka. Trzy schodki w dół, trzy schodki w dół, trzy schodki w dół, łazienka blisko lochów. Do wanny strach wejść. I schowek, schowek na kochanka, no bo po co taki schowek zaraz przy łazience, bez półek i okna, wielkości kochanka. No nie do wiary... Wracam do biblioteki, ależ tam trzeszczy podłoga! I kredens, którego przed chwilą nie było i wielka kanapa, którą dopiero ktoś wniósł. Nikogo nie było, odkrywam meble i widzę przedpokój. Uciekłam i chyba nie wracam.
Koncert w kaplicy, słuchać czy patrzeć, patrzeć czy słuchać? To patrzę. Wracam do siebie, a pójdę też w prawo, spróbuję zabłądzić, jest nieco ciemno, choć wszędzie pełno jest okien, północ minęła już dawno. No nie do wiary. Na drugim już piętrze jest teatr! Dworska scena dla dworu! Z kurtyną, widownią, starymi deskami… Wychodzę na scenę, bo Marek pozwala tam pobyć, powęszyć, to węszę. Ze sceny na wprost mam szereg portretów, nad głową urwany kawałek sufitu, ruina luksusu. To sobie zaśpiewam.
Jest noc, poza mną jest jeszcze ktoś tu i tam, słychać dyskusje i szum czerwonego wina. Dziedziniec przytulnie rozświetlony jakąś cyfrową zielenią, półcichy, półgłośny, o zdjęciach, malarstwie, baroku i Bogu.
Rankiem jest cicho, najciszej jak można, to idę powęszyć. Kuszą mnie te lochy. Klatka schodowa cała w ornamentach, jakieś roślinne, dzikie dekoracje, białe, szarawe, obłędne, zaglądam więc niżej, trzech nagich facetów, pozują do zdjęć, to popatrzę. Dalej się boję, bo jestem tam sama, a lochy, wiadomo, same nie są nigdy. Patrzę na sufit, zachwyca freskami, kawałek został, ruina luksusu.
Muszę coś zjeść. Knajpka przybrzeżna zaprasza nieszczerze, wchodzić, nie wchodzić, żółte pianino, to wchodzę. Chciałabym zjeść jajecznicę. A nie ma. A będzie. Bo jajek na wsi jest dużo, godzinka, półtorej i jem. Wracam do siebie, na własność mam teraz czyjąś bibliotekę, przeglądam tytuły, jest wszystko, i Balzak, i Czechow, zostaję. Kanapa w sam raz do leżenia i do czytania i do patrzenia.
Dzwonię do Marka, chodźmy na kawę. Opuszczam komnaty, wracam do teatru, zobaczę go teraz, zobaczę na nowo i sobie zaśpiewam. Marek już z kawą, jak dobry gospodarz. Chcę wiedzieć wszystko, pytam, robię zdjęcia. Jak to możliwe, renesans, barok? Luksus w ruinie, klimat dla artystów, widzę sztalugi, tu i tam statywy. Zostanę na dłużej. Wracam do siebie, przy ogromnym stole, dębowym, ozdobnym, pisze się najlepiej. Cisowiankę trzymam pod stołem, laptopa na blacie. Zostaję na dłużej.
Pałac w Gorzanowie.