"Każdy dorosły mężczyzna w Polsce będzie szkolony na potrzeby wojny" - powiedział w Sejmie premier Tusk. Nie sądziłem, że dożyję czasów, w których podpiszę się pod takim stwierdzeniem. Dożyłem. Rozumiem, dlaczego tak musi być. Mam tylko nadzieję, że to będzie robione z głową a nie na pokaz.
Ale są rzeczy, których nie rozumiem. Jako umiarkowanie konserwatywny ojciec czterech synów nie rozumiem, dlaczego tylko "każdy mężczyzna", a nie "każdy obywatel". Zważmy przecież, że tu nie chodzi o przeszkolenie kilkunastu milionów komandosów, lecz o "szkolenie na potrzeby wojny", a więc do wielu różnorodnych sytuacji, które niesie ze sobą wojna: także ochrony ludności i mienia, opieki nad rannymi, zabezpieczenia infrastruktury krytycznej, cyberbezpieczeństwa, gospodarki wojennej i zapewnienia dostaw niezbędnych do utrzymania gospodarki i społeczeństwa. To powtórzę: dlaczego każdy mężczyzna, a nie każdy obywatel, niezależnie od płci?
Pójdźmy krok dalej: załóżmy że chodzi wyłącznie o przeszkolenie wojskowe. W XIX wieku, gdy wprowadzano powszechną służbę wojskową, istniało wiele powodów, by objąć nią tylko męską część populacji. Który z tych powodów jest istotny do dziś? Różnice fizyczne? Dziś wojnę toczy się nie tylko w okopach, także za klawiaturą komputera, w okularach VR, w warsztatach i laboratoriach, za kierownicą pojazdów, analizując dane i wyznaczając cele. Której z tych rzeczy nie mogę robić kobiety?
A czy ktoś dziś poważnie traktuje inny "dziewiętnastowieczny" argument, że kobiety muszą zostać w domu, by opiekować się dziećmi? Jakimi dziećmi? Ile dziewiętnastolatek jest w Polsce matkami? Średni wiek urodzenia pierwszego dziecka w Polsce to dziś bodaj 28 lat, do tego czasu można się dosłużyć stopnia kapitana.
Dlatego pytam zupełnie serio: dlaczego obrona kraju ma być obowiązkiem tylko połowy Polaków? Dlaczego płeć, która - jak od lat wyśpiewuje głośny Chór im. Postępu - nie może być powodem różnicowania szans i dyskryminacji, akurat w tym przypadku jest powodem i jednego i drugiego? Pytam znajomych feministek: dlaczego bez głosu sprzeciwu godzą się na to, by uznać in gremio kobiety jako niezdolne do wzięcia odpowiedzialności za los państwa? Pytam znajomych specjalistów od prawa antydyskryminacyjnego: czy nie jest to przykład brutalnego łamania praw do równego traktowania połowy narodu? I to ze względu na płeć (o zgrozo!) biologiczną?
Państwo nie może być obowiązkiem dla jednych a przywilejem dla drugich. To się nie uda. Spójrzcie na Ukrainę.