Mówi się, że możesz dać komuś palec, a on później rękę weźmie. Albo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia…
Robert Lewandowski w ostatnim meczu ligi hiszpańskiej strzelił dwie bramki, które w końcowym rozrachunku dały zwycięstwo FC Barcelonie. Wcześniej jednak media i część obserwatorów futbolu liczyły mu minuty bez gola. Wydawać się więc może, że weekendowym wyczynem zamknął usta malkontentom. No właśnie nie do końca. Bo oni znów coś znaleźli…
W czasie transmisji rzeczonego spotkania czujne kamery, albo ludzie je obsługujący, zarejestrowali, jak młodziutki Lamine Yamala podbiega do Polaka z wyciągniętą do „piątki” dłonią. A on mija go i nie reaguje. I znów się zaczęło. A że to Robert bezczelnie zignorował nastolatka. A że jest z nim skonfliktowany. I dalej, że wręcz go nie lubi. Albo, że nie chce już kopać piłki w Barcelonie. Media puściły karuzelę, z której ciężko będzie Lewandowskiemu wysiąść. I nic z tego, że wytłumaczył całe zajście, mówiąc, że zwyczajnie nie zauważył gestu kolegi z zespołu. Co z tego, że katalońskie media przeprowadziły dochodzenie, klatka po klatce analizując mecz, i stwierdziły, że „Lewy” rozmawiał potem z Yamalą i konfliktu między nimi być nie może. Nawet dyrektor sportowy FC Barcelony, kiedyś znakomity jej piłkarz, Deco, potwierdził to. Co z tego, skoro część opinii publicznej, napędzana przez łasych na kliki „dziennikarzy”, i tak wie swoje. Ma pożywkę.
Cała ta sytuacja - i jeszcze kilka wcześniejszych - tylko udowadnia, jak wielkie są oczekiwania wobec tego piłkarza. Od lat czytam, że Robert „za ganico to szczelo, a w kadrze to nie szczelo”. A on w reprezentacji zagrał w 143 meczach i zdobył najwięcej goli w historii – 81. Z reprezentacją nie wygrał istotnego turnieju, ale który polski piłkarz takowy wygrał? Z drugiej strony był w ćwierćfinale Euro, był w 1/8 World Cup. Ilu polskich piłkarzy może pochwalić się takimi osiągnięciami? Od kilkunastu sezonów gra na najwyższym ŚWIATOWYM poziomie. Wygrywał najważniejsze klubowe trofea. Dziś gra w jednej z najlepszych lig świata, w zespole, który kojarzą w prawie każdym zakamarku globu. A i tak dla niektórych to za mało. Ich nienasycony apetyt wzrasta w miarę konsumpcji sportowego widowiska z udziałem „Lewego”. I zawsze znajdą coś, do czego mogą się przyczepić. Czym mogą się pożywić. Cóż, taka natura niektórych…
Ale moi Drodzy! Robert, jak każdy z nas, czasu nie oszuka. On biegnie dla niego tak samo szybko, jak dla nas. I jego era powoli dobiega końca. Za parę lat ci, którzy od dawna zajadle wbijają mu szpilki i szukają kolejnych potknięć, piszą „newsy” dla klików, albo rozbijają na części pierwsze aferę nieprzybitej piątki, będą wracać do czasów jego gry z sentymentem. Wspominać Polaka, który w jednym z najpowszechniejszych sportów świat znaczył tak wiele.
Pamiętam doskonale „Małyszomanię”. Tłumy kibiców znad Wisły pod skoczniami całego świata. Rodziny co weekend zasiadające przed telewizorem, które jakby dmuchały Adamowi Małyszowi pod narty, dodając mu w ten sposób otuchy i metrów. I gdy wygrywał, to były ochy i achy. Kiedy jednak przyszedł słabszy moment, to byli tacy, którzy czepiali się wszystkiego. A jeden z dziennikarzy pisał nawet: Pytacie mnie, co tam u Małysza. Odpowiadam - stary dekarz się skończył. Wybiegnę w przyszłość i powiem, że z Igą Świątek będzie podobnie. Bo przecież kryzysy jej nie ominą. A ci od pożywek tylko czekają.
A nie lepiej cieszyć się, że przyszło nam żyć w czasach takich sportowców i rodaków zarazem? Bo nie było przecież lepszego piłkarza w naszej historii i pewnie długo jeszcze nie będzie. Cieszmy się teraz sukcesami Igi, bo nie było lepszej tenisistki w dziejach. Cieszmy się, ze mamy Zmarzlika, żużlowca wybitnego. Cieszmy się, że za naszego życia siatkarze dwa razy zostawali mistrzami świata. Cieszmy się, bo mamy z czego. Krytykujmy, ale merytorycznie. A nie szukajmy dziury w całym. Albo tej nieszczęsnej nieprzybitej „piątki”…