Nie zdobędę się dzisiaj na lekki, zwiewny felieton, bo choć planowałam mieć taki weekend, wszystko poszło nie tak, a skoro tak poszło, to pozwalam sobie zostać w ponurej aurze. Goethe pisał, że dobrze, że jest czasem szpetna pogoda, bo ona potrafi w sam raz współgrać z jego i jego bohatera nastrojami, więc niech też u mnie wszystko dzisiaj współgra. Zresztą stara, dobra melancholia, jak pisze znany mi wyłącznie z twórczości internetowej, znakomity Armin Dorian Soler – czasami bardzo się sprawdza i warto w niej pobyć, choćby przez weekend (a że wypadł czterodniowy, to nie wiadomo kogo tą długą melancholią obarczyć). Do portu! Sama siebie przywołuję, bo melancholia ma to do siebie, że się umie rozlać po okolicy.
Wczoraj, późnym wieczorem zaleczałam sobie samookaleczenie ust, a tego nie da się tak łatwo zaleczyć, otóż w stanie pewnej nieświadomości, pogryzłam sobie dotkliwie wargi – ich wewnętrzną część tak, że nadal od tego gryzienia mam je znieczulone. Gryzłam je oglądając „Dom dobry”, nie dlatego, że jakoś film mnie przeszył osobiście, w jakikolwiek sposób, na wylot, właściwie to chyba dlatego, że zupełnie właśnie mnie nie przeszył, bo mam szczęście żyć w fajnym, ciekawym związku i o przemocy jakiejkolwiek nie ma zielonego pojęcia. Gryzłam bo mnie zmiażdżył na wiele sposobów. Reżysersko znakomity, warstwowy, piętrowy, coś, co się wydaje prawdą o patologicznym mężczyźnie, okazuje się tylko papierkiem owijającym spleśniałą czekoladkę, a spleśniała czekoladka na końcu okazuje się być podwójną pułapką, bo ma w sobie jeszcze wbity maleńki kawałek szklanego ostrza, które do reszty porozcina wnętrzności.
Film jest w dużym stopniu przewidywalny – przemoc psychiczna i fizyczna, fizyczna i psychiczna, na zmianę, dręczona kobieta i ustawiony w biznesowo-urzędniczej okolicy mąż bydlak. To już było, Ameryki nikt nie odkrył. Nie jestem żadnym znawcą filmów Smarzowskiego, ale powszechnie wiadomo, że reżyser Ameryki nigdy nie odkrywa, ale też powszechnie wiadomo, że siłą jego filmów jest to, co zrobił Mel Gibson z historią ukrzyżowania Chrystusa – opowiadanie na nowo, bez względu na cokolwiek i na kogokolwiek tak, żeby już nic więcej dopowiedzieć się nikomu nie udało. Ta naddosadność, ta nadkrzykliwość, ta nadbrutalność do mnie przemawia, Nie da się niczego więcej już nadbudować w tej nadnarracji. Zwykle mawiam w takich momentach: „walenie łopatą między oczy, czy tam siekierą”.
Kino pękało w szwach, nie cierpię takiego oglądania. Siedziały obok mnie dwie seniorki z największymi, jakie da się kupić pojemnikami popcornu i jadły na cztery ręce – nigdy jeszcze nie widziałam takiej zachłanności, gdy na ekranie tuż przed nosem rozgrywa się scena katowania człowieka przez człowieka! Ale jakie ja mam prawo oceniać reakcje bielszczan na ten film, sama, nie wiedzieć czemu, pogryzłam sobie wargi! Zostawiam seniorki w spokoju, nie dotykam.
Przyznam sama szczerze przed sobą, że jestem dość przemądrzała w kwestii jakości relacji miedzy dwojgiem ludzi. Zdaje mi się, że wiem wszystko i wszystko rozumiem i jestem ekspertką – aż do wczoraj. Dwie rzeczy mnie wbiły w fotel. Najpierw moment, w którym MĄŻ stał się bydlakiem, ten pierwszy moment, kiedy już był bydlakiem, ale nikt by bydlactwem nie nazwał jeszcze małej złośliwości czy maleńkiej pogardy, takiej pogardki. Nie uchwyciłam momentu początku, a ponieważ wiedziałam przecież na jaki film idę, oglądałam uważnie. Nieuchwytny początek, nieważny sygnał.
I po drugie – miałam przez chwilę zmieszanie uczuć – znakomita Agata Turkot mieszała mi je skutecznie. Trochą taka… dupowata (przemknęło mi takie staromodne już chyba słowo przez myśl). I właśnie w małżeńskich patologiach to jest chyba szczelina, przez którą tak niepostrzeżenie i tak łatwo wejść w drugiego człowieka, rozepchać mu się w środku i obgryzać kości dzień do po dniu, ciągle od nowa. Ile jest wśród nas nie dość męskich (!), nie dość przebojowych i walecznych kobiet, które nieprzetrenowane przez życie, albo właśnie nadmiernie przetrenowane przez dewiacyjne matki (filmowa taka jest) i bezwolne babki (a o takiej akurat wspomina MĄŻ) zrobiły najgorszą możliwą robotę - unieruchomiły siebie w ciałach i umysłach nieporadnych, nieświadomych siebie i w ogóle niczego dziewczynek. Najpierw chciałam trochę tę filmową Gosię obwiniać za nieporadność, a potem zadałam sobie pytanie skąd niby ma się brać poradność? Nie jesteśmy wszystkie silnymi babkami, co to i traktorami umieją jeździć i dzieci bez znieczulenia urodzić. Nie jesteśmy!
I ta samotność… Kurczę, jak się ma za plecami ścianę, ale taką fajną, stabilną, taką, o którą można się oprzeć i nie wywalić, to łatwo być wojowniczką o siebie, ale kiedy się nie ma? Ściany? Ściany ekonomicznej, na przykład? Poczucie osamotnienia w dramacie związku z mężem bydlakiem nie rodzi się w tym dopiero związku. Poczucie osamotnienia jest doświadczeniem wielu osób, kobiet i mężczyzn, osamotnienia w ogóle, w życiu, w dzieciństwie, w okresie dojrzewania, a wielki dramat zaczyna się wtedy, gdy człowiek od lat zmagający się ze swoją - z wielu powodów - izolacją, wyobcowaniem, jakimś niedopasowanie musi żyć z bydlakiem. Filmowa Gosia nie ma dokąd pójść!!!
I jest jeszcze jeden element tego filmu, który zresztą chyba jest jakąś wąską specjalizacją Smarzowskiego - pogarda wobec władzy, która nikomu i niczemu nie służy, która uszkadza dowody. Uszkadzanie dowodów jest najohydniejszym procederem, wobec którego nie da się być poradną czy poradnym!!! Nie da się o siebie zawalczyć w systemie – zwłaszcza – prowincjonalnej władzy, która napawa często tak daleko idącym obrzydzeniem, że osamotnienie w swoim środowisku wydaje się być niczym wobec osamotnienia w państwie, w którym dokonało się uszkodzenie dowodów!
Warto na ten film pójść i warto nie pójść. Zacznę od końca - film nie odkrywa niczego, ma średnio happy end (no bo niby co jest tym happy endem… a fajnie by było, gdyby jednak trochę lukru – ironizuję), trzeba siedzieć w tłumie ludzi, ma się pogryzione wargi (pierwszy raz tak psychosomatycznie coś oglądałam) – zasadniczo hmm… Ale warto pójść, bo tego, co pokazał Smarzowski nie ma szans nigdy nigdzie zobaczyć, to zawsze dzieje się to za drzwiami prywatności, często za pięknym hollywoodzkim uśmiechem dla świata, za stanowiskiem i udanym przyjęciem dla bliskich i rodziny, za drogą sukienką i pięknymi wakacjami. Tutaj, w filmie, wchodzi się do środka domu dobrego, do łóżka i do łazienki, do talerza i do telefonu.




